(Tekst Marii z Kaszowskich Belina – Brzozowskiej pochodzi z pierwszego zeszytu Znalezisk wydanego w 2009 roku)
Niespodziewanym zrządzeniem losu, siedziała tu na kanapie Albusia. Cichym szeptem, jakby czekające na nią za firanką NKWD miało wnet zaciągnąć ją do gułagu. Zadała mi pytanie: „Co Ci mówi słowo Chroberz?”.
Chroberz dla mnie, to wielki kremowy dom pod słońcem, a przed domem szarozielony trawnik, naszpikowany fiołkami.
Z jednej strony domu wielka lipa, w której huczą pszczoły, z drugiej rozchodzą się różne drogi: do oficyny, do wsi, do ogrodu, gdzie są kwiaty i truskawki, a nawet cieplarnia, w której przez okienko w dachu wyziera figa.
W domu było przytulnie i aksamitnie ciepło… W każdym pokoju na swój sposób trzeszczała podłoga, lśniąca jak lustro. Szerokie schody, wyłożone czerwonym dywanem, prowadziły na piętro. Bardzo wygodnie siedziało się na tych schodach. Po obu stronach drzwi wejściowych stały wielkie kule armatnie, ciemnozłote i obłaskawione. Nad drzwiami do biblioteki napis: „Non cimcumferrere omni vento verborum”.
W zielonym salonie, na kanapie pod lampą często siedział Wuj Oleś, a obok spał Kobi – jamnik, któremu wszystko było wolno. Z białego salonu było wyjście na werandę, gdzie latem podawano śniadanie i podwieczorek. Na balustradzie, w wysokich kamiennych wazonach, kwitły różnych gatunków begonie. W gąszczu lip wokoło gruchały gołębie natarczywie i słodko, w pachnącym, zniewalającym upale.
Na tej werandzie, zagłębiona w wygodny fotel, przeczytałam wiele niezapomnianych książek jak: „Les pecheurs d’Islande”, „Sar”, „Colomba” i inne. Albusia dbała o mój intelekt, a w szczególności o mój francuski, który chętnie gubiłam na pierwszym zakręcie.
Świat był pełen leniwego rozmarzenia…
Specjalnie w Chrobrzu, snuły nam się po głowach niekończące się sny. Wypływało to z niejasnego przeświadczenia, że nasze obecne bytowanie jest nietrwałe i nierealne, a prawdziwe życie zacznie się dopiero gdzieś daleko, poza kręgiem gruchania gołębi i gór malin ze śmietanką na podwieczorek.
Pozostało mi z Chrobrza, na całe życie, rozeznanie kwiatów.
Jednym z wakacyjnych zajęć było układanie bukietów. Był już upał, gdy rano szłyśmy do ogrodu po zaopatrzenie. To znaczy, naręcza kolorowych łubinów, groszki pachnące, złociste nagietki, heliotrop, ostróżki i przepiękne dalie. Było tego, a było. Na ganeczku, od strony kredensu czekała na nas cała bateria czystych, pustych wazonów. Służba ogromnie popierała naszą poetyczną aktywność. Utrzymanie ogromnego domu, lustrzanych parkietów, czyszczenie srebra, podawanie posiłków, wymagało sporo osób i czasu.
Miałyśmy wiele radości z układania odpowiednich bukietów. Ten do salonu, ten do „kaplicy” (malutki salonik), ten dla „Papusia” do biblioteki, komenderowała Albusia. Zanosiłyśmy kwiaty nawet do dawnego pokoju Cioci Zosi, gdzie stała przepiękna figura Matki Boskiej. Pokój był cichy, milczące szafy, zasłonięte firanki, nieskazitelnie gładka, jedwabna kapa na łóżku. Pokój był PUSTY. Za łazienką w garderobie królowała Poldi, dawna panna służąca cioci. Pachniało nowymi materiałami, krochmalem i czystością. Jak rój muszek, kłębiły się tam ploteczki: „Panna Albusia wie??? Ta Janka, co pracowała w pralni…???”.
Albusia umiała gadać z ludźmi. Zanosiła się od śmiechu i wszyscy z nią się pokładali, a ja nie wiedziałam o co chodzi. Albusia mówiła cudownie po chrobersku, była rozbrajająca i na pozór, szalenie wesoła.
Poniżej wazonu z fiołkami, naprzeciwko wjazdu, była malutka kapliczka, którą zbudował Wuj Oleś dla uczczenia pamięci ukochanej Cioci Zosi. W rocznicę jej śmierci odprawiano tam mszę. Albusia i ja, myszkowałyśmy bezkarnie po kaplicy i żaden tam detal, łącznie z marmurową płytą w czerwone żyłki, gdzie mieszkały relikwie świętych (czy to właśnie te żyłki to była „prawdziwa krew”???) nie był nam obcy. I tu przynosiłyśmy kwiaty. Wzdłuż dróżki, wśród bujnej trawy, miotełek i baziek płynął strumyk. Kwitły też czeremchy.
Na jedną czeremchę wlazł kiedyś kot biały w czarne łatki. Wszystkie psy Zosi z Tupetem na czele, szczekały pod drzewem. Kotów w Chrobrzu się nie tolerowało. Czyhał na nie polowy z dubeltówką. W pewnym okresie mego życia posiadałam własnego kota. Światło tej minionej epoki opromieniło miłością wszystkie kocury świata… Sprawa oparła się o Madam, która zafrasowana udała się do Zosi. Sytuacja została umorzona bez użycia przemocy. Stało się to za przyczyną chłopaka ogrodowego, który w oka mgnieniu wdrapał się na czeremchę, wsadził przerażonego kociaka pod koszulę i spłynął z nim do wsi. Niepewność tej sytuacji oblałam gorzkimi łzami.
U schyłku rozprażonego popołudnia, gruchania turkawek i brzęku pszczół, obarczone raz jeszcze kwiatami szłyśmy na cmentarz. Były tam groby Babciuni, Cioci Zosi i mojej matki – Mamulki. Układałyśmy misternie barwne wiązanki, szeptały modlitwy. W głębi cmentarza, tuż nad polem, widniały dwa ogromne kopce porosłe trawą. Tam spali snem wiecznym żołnierze polegli w ostatniej wojnie. Długo te zbiorowe groby przejmowały nas zabobonnym strachem. Aż zobaczyłyśmy kiedyś, że na te kopce pnie się złoty rozchodnik i macierzanka, siadają motyle i lekkoskrzydłe ważki, a po rumiankach łażą biedronki. Samotne groby przestały nas straszyć i tam jeszcze zanosiłyśmy kwiaty.
Otoczenie, a głównie służba, z którą żyłyśmy w serdecznej przyjaźni, kultywowało w nas poczucie strachu przed wszystkim co wykraczało poza bezpieczną codzienność. Biała dama, Pan w pelerynie, portrety z żyjącymi oczyma, duchy, cisze spokojne, strzygi, dusze czyśćcowe. Było tego ponad miarę dla małych dziewczynek. Wtedy wkroczył na arenę serdeczny autorytet Mariett. Zjawiły się w naszym życiu „Ciszki”. Były to maluśkie, słodkie laleczki w sukienkach z kolorowej wełny. Ciszki miały unicestwić wszelkie złe moce, zmiłować wszelkie strachy. Były to pomocne i dobre, a nawet wszechmocne duszki. Strachy znikły.
Albusia umiała na pamięć historię „Sierotki Marysi i Krasnoludków”. Tych ostatnich pełno było w Chrobrzu. Żyły pod kanapami, w załamaniach dywanów, a głównie w ogrodzie. Wiosną zajęcie ich polegało na żłobieniu malutkich rynienek, którymi spływała woda po piaszczystej ziemi, w parku. Na polach wzdłuż grobli srebrzyły się wierzbowe kotki – aksamitny, niezrównanie delikatny, witany całym impetem tęsknoty za słońcem, wymarzony cud wiosny.
Łąki nad Nidą roiły się od żółtych gąsiątek. Ich owalne matki, śnieżnobiałe i godne, dreptały na krótkich nóżkach wyciągając szyje. Bezkresne, siwe niebo tuliło roztrzepotane krzyżyki skowronków. Powietrze drżało od świergotu, od blasku i śpiewu. Z rowów podrywały się z piskiem czajki. Nigdy potem nie widziałam już ani czajek ani czajczych jajek. Po ugotowaniu miały białko prawie błękitne i tak elastyczne, że uderzone dłonią jajeczko spłaszczało się na okrągły opałowy blinek.
Łąki pachniały trawą i wodą, koła powozu sunęły po nich bezszelestnie jak po grubym dywanie. Jechałam tak kiedyś na Wielkanoc i nie zapomnę nigdy tych łąk i śpiewu skowronków.
Raz, podczas letnich wakacji, szłyśmy piechotą na Mszę Świętą do kościoła w Młodzawach. Trzeba było wstać bardzo wcześnie. Świat był cichy, niebo głębokie, pola i łąki bezmierne. Zboża dojrzewały. Wzdłuż miedzy kwitły bławatki, maki i liliowe dzwonki.
Kościół w Młodzawach posiadał jakieś tajemne moce, a my płomienne prośby. Prawdopodobnie, niektóre z nich, wysłuchane, zaważyły na naszej przyszłości. Przez otwarte drzwi kościoła, ku porannemu niebu ulatywał śpiew: „Zawitaj Pani świata, niebieska Królowo, Witaj Panno nad Panny, gwiazdo porankowa…”
To baby ciągnęły godzinki.
Wielu chłopów nosiło sukmany, a baby śliczne kolorowe chustki na głowach. Wszystkie stare były jednakowe, a młode rumiane i roześmiane.
Był jeszcze las, ale bardzo, bardzo daleko.
Z biegiem lat, jego ciemnozielona smuga przybliżyła się znacznie. Dojazd konno lub dojście piechotą nie stwarzały żadnego problemu. Wiosną kwitły w lesie konwalie. Po pniach obrosłych mchem owijały się wiewiórki. Składały dramatycznie łapki, świdrując oczkami niespodziewanego intruza. Był też młody las pocięty tu i tam rzeką niebieskich łubinów. W popołudniowym upale konie szły niespokojnie rzucając głową i chłoszcząc ogonem, by odgonić roje much i bąków. Pachniało rozgrzaną trawą i grzybami. Z lasu tego, gajowi przynosili kosze od kartofli pełne przykrytych liśćmi poziomek i malin.
Albusia za lat dziecinnych zajmowała duży pokój z półkolistym, weneckim oknem. Ja mieszkałam koło pokoju Zosi, która to pojechała na długą podróż po Europie. W nocy Albusia wymykała się do mnie i w koszulach nocnych łaziłyśmy boso po całym domu, cicho i lekko jak sny. Świat był pełen tajemnic i cieni, lecz cienie te były przyjazne. Na środku białego salonu, trzymając za cztery rogi, wypuczałyśmy prześcieradło. Tworzyły się z niego wielkie balony, na które po kolei, któraś z nas padała. Była to wspaniała zabawa! Szłyśmy dalej na obchód po korytarzach, bibliotece, kredensie, salonach, sieniach i gościnnych pokojach. Z góry zerkały na nas portrety, ale w ciemnościach, na szczęście nie było widać oczu. Spałyśmy mało.
Chodziłam do Księdza Bieganika, który przygotowywał mnie do I-szej Komunii Św. O godzinie czwartej, literalnie, padałam ze snu. Ksiądz stary, kochany, widział, że mi się oczy kleją i ciamkając, bo nie miał zębów mówił: „Moje dziecko, płask… płask… już skończymy na dziś, płask… płask…, naucz się dobrze, płask… płask…, siedmiu darów Ducha Św. … płask… a teraz idź zobaczyć kotki”. Kotki leżały u gospodyni w koszyku, jak tłuste wałeczki.
Pan Olech był nauczycielem w szkółce wiejskiej w Chrobrzu. Za ciężkie grzechy, a z pewnością za małe pieniądze, przychodził codziennie o trzeciej, by wpajać Albusi i mnie arkana gramatyki Szobera i ułamków dziesiętnych.
Te ostatnie, pozostały dla mnie daleko poza granica elementarnej inteligencji. Nie zgłębione. Albusia dużo większą satysfakcję sprawiała Panu Olechowi, była mądrzejsza ode mnie. Tym niemniej, kiedyś „nie wychodziło” jej pisanie na temat pracy…
Wreszcie skreśliła: „Szewc robi buty, które stolarz nakłada, stolarz zaś robi stołek, na którym szewc siada”… Nie wiem jaki stopień dostała za to moja poważna kuzynka.
Dużą pozycję w tym czasie zajmowała jazda konna. Chroberskie konie były najpiękniejsze jakie kiedykolwiek widziałam. Miały strzeliste nogi, gęste błyszczące grzywy i słodkie, długorzęse oczy. Były to konie szlachetnego rodu, cenne i wymagające odpowiedniego z nimi obchodzenia się. Wuj Oleś dbał o to, by wakacyjni jeźdźcy traktowali wierzchowce z należytym szacunkiem. Osobiście, po roku internatu, różańca i klasówek z matematyki nie miałam wielkich szans, a co z tym idzie i wyboru. Pamiętam urocze wakacje z Cyganerią, nieco gorsze z Amazonką i wręcz nieudane z Fundatorem.
Ten piękny i wesoły konik miał za sobą na moją zgubę, krótką, lecz jakże upajającą karierę na torze wyścigowym. Gdy zobaczył łąkę lub rżysko, spuszczał głowę, szyję napinał jak stalowy łuk i… w świat. Nie pomagały rady Albusi: „Nie ściągaj”! (myślałam, że ją zabiję!) ani rady Maszyńskiego. Mordowałam się, ale jeździłam. Chciałam za wszelką cenę dotrzymać kroku, być uważana za chroberską. Trzeba było wybrać: Fundator lub kanapa na pięterku, akurat dobra do czytania i chlipania. Sprawa przesądzona.
Maszyński jeździł z nami czuwając nad naszą beztroską fanfaronadą. „Niech panienka wolno jedzie przez wieś, bo może pies wyskoczyć, A BO CO???”
W kuchni strożył się Kichtal, ubrany w wysoką białą czapę. Podobno lubił sobie „dać na piec” i wtedy gonił z nożem za dziewczyną kuchenną, a co jeszcze gorzej, za gospodynią. Mówiąc miedzy nami, praca jaką robił mogła wykończyć tytana. Choć kuchnia ogromna, warunki w niej były prymitywne; żadnych ułatwień, a posiłki musiały być na medal. I były. Kurczęta, perliczki, nie mówiąc już o jakichś cotelette de volaille i deserach jak: murzynki, andruty z kremem, piramidy z lodów zdobne w złote nitki karmelu. Mogą się schować super restauracje, super przepisy, elektryczne zegary i dzwonki, którymi nasze piece są zaopatrzone. Kichtal robił te wszystkie cuda w starym piecu, gdzie nawet diabeł nie palił, z bosonogą dziewczyną do pomocy.
Wuj Oleś nie znosił najmniejszego defektu w nierzadko przez siebie ułożonym menu. Do spiżarni wpadałyśmy idąc na spacer po myśliwską, suchą kiełbasę. Wtedy smakowała najlepiej. Na dole w oficynie była pralnia, w której dwie praczki bez ustanku prały pałacową bielizną. Obrusy, które wychodziły z tego przybytku czystości były śnieżnobiałe, prześcieradła bez cienia zmarszczki, suknie jak nowe.
Na podwórzu, za kuchnią stał ogromny kocioł zaopatrzony w żelazną kratę i kopyść. Tam, w odpowiednim okresie smażyły się powidła śliwkowe, których smak i woń były niezrównane. Zapach powideł i złote rżyska wróżyły koniec lata. Ludzie wracali z pola śpiewając. Na dożynkach też śpiewali: „U naszego margrabiego kłosy malowane, A u pana Różyckiego, same połamane…”.
Pod koniec lata zaczynały się podjazdy na rogacze. Wychowana od najwcześniejszego dzieciństwa w poszanowaniu myśliwskich tradycji, myśliwych i rozmów o polowaniu uważałam uczestniczenie w nim za konieczność życiową. Wkręciłam się do Olesia, który jechał późnym popołudniem cudowną „linijką” do lasu na podjazd. Na podwieczorek wypiłam zimny roztrzepaniec i zjadłam kopiasty talerz porzeczek. Akurat był też świeży chleb z białym serkiem… Cichutka jak mysz (jednak mnie bierze!!!), lekka jak ptaszek skoczyłam na siedzenie. Miałam lat czternaście, a Oleś był dorosły i co gorsza, bardzo przystojny…
W lesie zapadliśmy bezszelestnie za ochroną przygotowaną z gałęzi i liści. Czekamy. Trawka nie zadrży, upał i cisza. Naraz ciszę przerywa głośne burczenie. Prawie granie na mini-kobzie. To moje wątpia przyswajają obfity podwieczorek. Nie da się ukryć: burczy mi w brzuchu w tej grobowej ciszy. Kurczę się i czuję jak żar oblewa mi policzki. Uszy mi płoną, płakać się chce, a sarabanda trwa w najlepsze. Może by się nawet znalazła rada, ale pomyśleć o niej nie sposób.
Żaden rogacz się nie zjawił. Oleś pocieszył mnie, że to nie z mojej winy, a rogacz z pewnością nie słyszał co się działo. Ale, co za wstyd i hańba. Kto mnie teraz na podjazd zabierze?
Oleś był kochany i nikomu nic nie powiedział. Dzięki tej miłej dyskrecji udało mi się wkręcić na podjazd do Władka Potockiego.
Cudowny las, gdy mgły zamieniają się w krople rosy, ptaki piszczą, a przez gałęzie drzew przebija różowy świt.
Siedzimy za krzakami, na skraju lasu, tuż nad dróżką, wiodącą, na pole. Przed nami łączka, gdzie zwykle wychodzi rogacz, a opodal kartoflisko. A tu idą dróżką, chłop i dwie baby. Akurat przed nami, zadzierają spódnice i kucają, w wiadomym celu. Chłop o parę kroków, uprawia podobną czynność pod młodą brzózką. Myślałam, że się spalę! Władek się tak strasznie śmiał z mojej konfuzji, że mu już i na rogaczu nie zależało. To coś okropnego, myślałam sobie. Już nigdzie z nikim nie pojadę. Albusia mi da stułę do haftowania i będę siedziała na werandzie w kąciku, a wuj Oleś w drugim kącie będzie polerował rogi. Nie, już mam wszystkiego dość… Władek roztrąbił aferę po całym Chrobrzu i nawet Wujcio opowiadał jak to „Rysia z panem Władziem” zabawili się na podjeździe.
Ale w sumie, wiele śmiechu przysporzyły moje niefortunne myśliwskie wycieczki.
Mijały lata, mijały wakacje. Nadspodziewanie szybko małe dziewczynki wyrosły. Nastał czas niejasnych projektów, marzeń i niepewności. Już widać było koniec szkolnych powiązań, spokojnych powrotów do książek i rutyny. Życie wołało nas coraz natarczywiej, ale… Gdzie miałyśmy iść?? Za kim i do czego??
Kochałam Chroberz i dlatego jeszcze, że żył tam przez całe moje dzieciństwo, a nawet później, cień mojej matki. Tam nazywano ją ciocią Lolą, i wiem, że wszyscy łącznie ze służbą, pamiętali ją i kochali.
Potrzebowałam żywiołowo gadania z Albusią, jakkolwiek byłyśmy na pozór do siebie podobne (na pozór tylko). To gadanie, mocą korespondencji przetrwało aż do dziś.
Zachwycałam się całym jestestwem tym cudownym romantycznym otoczeniem. Niebem, chmurami, kwiatami, końmi, gąsiątkami, ciepłym deszczem i tęczą. Nocą śpiew słowików wypełniał ciemności. – Tak się juchy drom, że spać nie można – mówił Pyta, stróż ogrodowy. W ciężkich butach właził na czereśnie po cudownie różowe owoce. Świat w Chrobrzu był taki jak w książkach dla dzieci: kotki wierzbowe, baranek wielkanocny, fiołki.
Ale, mimo tego co piszę, w Chrobrzu nie było wesoło. Brakło rodzinnego stołu, śmiechów, kłótni, przekomarzania się. Brakowało MATKI – pani domu, mocnej pogodnej instancji, do której można się przytulić, wygadać, zapytać o radę, wypłakać. Wuj Oleś był chmurny, siadywał na ganku od strony wjazdowej i szlifował poroża ubitych w ostatnim sezonie rogaczy. Lubił mnie. Śmieszyła go moja zalotność w stosunku do panów, ale przez długi czas bałam się go bardzo. Zygmuś spędzał długie godziny w administracji, skąd wracał zafrasowany i milczący. Zosia była małomówna i jakby nieobecna. Jeździła konno, miała swoje pieski, założyła hodowlę kur, białych Viandotów. Siedziała przed lustrem czesząc długie złote włosy. Układała je w koronę przytrzymując złote pasma dużą szylkretową szpilką. Zosia była piękna. Mariett zajmowała się duchową stroną Albusi i moją. Czytała mi książkę „Chrystian” dającą dużo większy profit niż wkuwanie siedmiu grzechów głównych. Mariett była inna niż Zosia, weselsza, cieplejsza, ale tajemnicza.
Alfred i Oleś wpadali tylko na część wakacji, latem. Przywykli do atrakcyjnego studenckiego życia, w Chrobrzu byli już tylko gośćmi. Pomyszkowali po sąsiedztwach, lesie, stajni, bibliotece, poruszyli sprawę pączków, sarniny z borówkami i już ich nie było. Później jedyną,panią domu była Minka, ale nie z jej winy zresztą, nic jej się nie udawało. Pozostała obca.
Gdy wracałam do szkoły, tęsknota za Chrobrzem towarzyszyła mi często długie miesiące. Kultywowałam ją. Oglądałam plan stajni, bezbłędnie i misternie narysowany z odpowiednimi imionami koni nad każdym boksem. Nie opowiadałam nic nikomu, opryskliwa lub milcząca. Nikt nie miał znać Chrobrza ani moich tęsknot. To była tajemnica.
Dziś, gdy minione lata rozsypały się w puch i proch, a wszyscy, którzy otaczali naszą młodość i dzieciństwo odeszli, wydaje mi się mimo to, że Chroberz przetrwa wiecznie. Bo nie my robiłyśmy jego duszę. Nie opuszczą go nigdy słowiki, skowronki, kwitnące lipy i wierzbowe kotki. Nie ma żadnego powodu, by nagle istnieć przestały, choć nas już nie będzie.
Autor wspomnień: Maria z Kaszowskich Belina – Brzozowska.
Wspomnienia pochodzą z publikacji „Znaleziska” (Chroberz 2009) wydanej m.in. staraniem Ośrodka Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia.
Objaśnienia do tekstu:
*Maria z Kaszowskich Belina – Brzozowska – córka Olgi Broel – Plater i Aleksandra Maksymiliana Ilińskiego Kaszowskiego.
*Wuj Oleś – Aleksander Erwin Wielopolski, ojciec Albusi.
*Zofia- to ZOfia Broel – Plater, matka Albusi.
*Zosia, Zygmuś, Mariett, Alfred, Oleś Wielopolscy rodzeństwo Albusi.
*Babciunia – Zofia Grafowska.
*Różycki – zarządca jednego z chroberskich folwarków.