ul. Żwirki i Wigury 40, 28-400 Pińczów
+48 50 40 88 785 palac@chroberz.info

Strachy prawdziwe

Bolesław Dobaj *)

(tekst pochodzi z pierwszego zeszytu Znalezisk wydanego w 2009 roku)

 

* Bolesław Dobaj, mieszkaniec Chrobrza, poświęcił wiele czasu na zebranie licznych relacji o zjawiskach nadprzyrodzonych – duchach, demonach, różnych strachach i omamach. Zapewnia nas o ich autentyzmie, godnym zaufania pomimo niemożności ich udowodnienia. Szczególne wrażenie robi widziadło bezgłowego księdza w ornacie ze złotym krzyżem na plecach, pośród nocy na chroberskim cmentarzu. (ze wstępu Andrzeja Dziubińskiego, pińczowskiego historyka, do pierwszego zeszytu Znalezisk, 2009)

DUCHY I DEMONY

Przesłuchałem opowieści dwustu ludzi, przeważnie starszych, którzy więcej przeżyli i więcej wiedzieli (ale młodych również), ucinając sobie pogawędki, co kto wiedział i przeżył, strachy, duchy, demony, czy inne zjawy, nie zdradzając się, że sam mieszkałem w nawiedzanym domu. Około 50% ludzi nie interesował ten temat, nic nie widzieli, nic nie słyszeli, nic nie stwierdzili. Obecnie interesują ich wyłącznie pieniądze i środki materialne. W drugiej połowie środowiska, większą część opowieści uznałem za nie wyraźne złudy, miraże. Z pozostałych opowieści wybrałem pewną liczbę ciekawych opowiadań, wiarygodnych i niewątpliwych. Zjawiska widziane przez tych ludzi, konfrontowałem z własnymi. Były podobne. Po analizie tych opowieści, wnioski moje sprowadzają się do wspólnego mianownika. Ludzie ci w chwilach spotkania się z różnego rodzaju zjawami, w pierwszej chwili nie bali się, bądź też byli zafascynowani, myślenie ich zostało zamglone mgłą bezmyślności przez hipnotyzującą siłę ducha. Dopiero po pewnym czasie przychodził refleks i paraliżujący strach. Gdyby podczas widzenia zjawy duch ten nie oddziaływał na nasz system myślenia człowiek ten umarłby ze strachu w sekundzie. Czy zastanawiał się ktoś dlaczego boimy się? Boimy się, bo wątpimy w ducha i życie pozagrobowe. Nie jesteśmy zdecydowani wyobrazić sobie czy ono w ogóle jest, a jeśli jest to jakie i w jakiej formie, czy to na ziemi, czy w innych galaktykach. Ale nie bójmy się, bo śmierć często bywa błogosławieństwem, wyzwalając nas z mąk czyśćcowych życia. To nic, że ciało nasze rozpadnie się w proch, w przyrodzie ono jednak nie zginie, będzie żyć nadal rozproszone. Natomiast duch, prawdopodobnie istnieje, co potwierdza wiele znaków oglądowych i odczuwalnych przez naocznych świadków.

W tym kontekście na świecie gorzeje walka dobra ze złem od prawieków. Zatem należy nam się doszukiwać przyczyn ukazywania się duchów widzialnych i niewidzialnych poprzez ich czyny za życia. W moim sondażu na temat duchów i ich nawiedzania, dwie trzecie przypadków mówi, że nawiedzają nas duchy złych ludzi, czyli są to duchy ludzi pokutujących, które po prostu mieszkają w dzień i w nocy razem z żywymi, czego doświadczyłem osobiście.

Obecnie życie nasze to wiosna. Duch życia ożywia nasze ciało jak iskra elektryczna w silniku spalinowym. Żyjemy więc lepiej lub gorzej, zależnie od paliwa i iskry, ale wszystko ma swój koniec. Trzeba przemyśleć już teraz, by nie było za późno, o odrodzeniu się w życiu przyszłym. Jest jeszcze jedna hipoteza, że światów jest więcej w innych galaktykach, gdzie ludzie dobrej woli odradzają się, a tam już jako ludzie uszlachetnieni o wysokiej technice, możemy latać we wszechświecie w wehikułach UFO. Zatem proszę przeczytać moje opowieści dla osobistych poglądów na sprawy ducha i przyszłego żywota.

Opisuję zdarzenia własne i ludzi wiarygodnych. To nie fabuła, to nie bajeczki, ale zdarzenia autentyczne, dokumentalne, choć nie ma na to sposobu, by je udowodnić.

 

KROWI POPIELEC

Opowieść autentyczna mojego ojca z 1913 roku. Ojciec miał wówczas 13 lat.

Chodziłem do czwartej klasy szkoły powszechnej, obok kościoła i gminy w naszej wsi. Ukończenie czterech klas w ruskiej szkole znaczyło tyle, co siedmiu klas szkoły powszechnej w latach międzywojennych. Po lekcjach, o ile było to możliwe, bo ojciec trzymał mnie krótko (przyuczał mnie w rzemiośle stolarskim, sam będąc stolarzem), kiedy wracałem do domu a ojca nie było, bo pracując dla dworu często zakładał tam nowe okna lub drzwi, to ja przegryzałem cokolwiek i wymykałem się nad rzekę, lub do pastuchów, by nie być pod ręką, jeśli ojciec będzie mnie potrzebował. Połowę gorszych łąk było gromadzkich i nie podzielonych, zarosłych ostami, wikliną, łozą poprzerzynane dawnymi korytami rzeki Nidy. Rosły tam ogromne, ostre, kwaśne trawy. Wokół jeziorka w dawnych korytach rzeki, ryb w dołach było rój i setki, tysiące ptactwa przeróżnego. Tam to w całych połaciach ostów wysokich kociły się wilki, które teraz latem nie były groźne, bo i pożywienia miały wbród. Kilometr od wsi łąki były prawie czyste i tam czterech pastuchów wypasało wszystko bydło. Była to więc uciecha dla takich podlotków jak ja przebywać przy pastuchach, bo była tam i kuchnia sklecona z patyków, pokryta trawą i kociołek na wodę i garnuszki gliniane. Zbieraliśmy więc jajka kacze i innych ptaków, gotując je w kociołku. Ryb można było nagarnąć opałkę, które piekliśmy na patykach przy ognisku. Jeśli byliśmy już syci, tośmy leżeli, a później dalejże grać w świniarza. Gra polegała na tym, że świniarz kulał piłkę pałką do dołka, czyli świniarni, a myśmy mu w tym przeszkadzali wybijając piłkę pałkami, aby nie wpędził jej do dołka, czyli świniarni. Jeśli świniarzowi udało się któregoś trącić pałką, to świniarzem zostawał inny i on prowadził piłkę do świniarni. Świniarzowi rzadko udawało się wpędzić piłkę do świniarni, bo chłopcy wciąż mu ją wybijali. W pewnym dniu, a był to chyba już wrzesień, podczas takiej zabawy w świniarza jedna z krów zaryczała przejmującym głosem: Na to zawołanie w krowim języku, wszystkie krowy jak na komendę wzniosły w górę ogony i pędem ruszyły w jej kierunku.

Chłopcy stańcie z tą zabawą – tam się coś dzieje!!!

Zostawiliśmy piłkę i biegiem ruszyliśmy we wskazane miejsce. Na nieco wyższym terenie zobaczyliśmy zrytą rogami ziemię, przy tym klęczącą krowę, która umoczywszy w czymś pysk wzniosła do góry górną wargę obnażając zębiska, w grymasie krowiego obrzydzenia. Wokół czekały dziesiątki krów na swoją kolejkę.

– Chłopcy – zawołał jeden – mnie się przypomniało, wiosną w tym roku zakopali tu padłą krowę, a ta latawica – wskazał na czerwoną krowę z dużymi rogami – ona ją odkopała. Chłopcy trzeba je rozpędzić pałami, bo jeszcze zaraza padnie na inne.

Zaczęliśmy prać te, które były najbliżej padliny, ale bite krowy uciekały i znów stawały w kolejce. Inne klękały, maczały pyski w rozkładzie padliny i odchodziły. W końcu chłopaki pomęczyli się biciem a skutków nie było. Jedne krowy odchodziły obnażywszy zęby, inne klękały maczając pyski i rycząc przejmująco z wargą zadartą w górę. Dopiero po pewnym czasie skończył się, jak to dziadek nazwał „Krowi popielec”. Z tego co się wydarzyło na łąkach wróżono, że będzie wojna, pomór, głód i różne nieszczęścia. Za rok rzeczywiście wybuchła I wojna światowa, a z nią przeróżne nieszczęścia i klęski. Tysiące krów przepędzono dla wojska i tu bito jałówki i cielne bez różnicy. Setki niedojrzałych cieląt leżało po rowach i łbów krowich także.

 

 

DEMON RZĄDCY OBJAZDOWEGO

Mój ojciec ożenił się w 1920 r. i z wioski sąsiedniej poza lasem przyprowadził moją matkę do wynajętej chałupy zrobionej z gliny, która stoi jeszcze po dzień dzisiejszy. Chata ta stoi na obniżonym cmentarzysku. Może jeszcze za Chrobrego był tu cmentarz, a teraz ziemię wywieziono na groble przez łąki. Chata stała pod pionowym brzegiem, z którego miejscami sterczały trumny spróchniałe i kości nieboszczyków. Dalej z tego brzegu sterczały jeszcze resztki fundamentów z grodu Chrobrego. W chacie tej zamieszkali moi rodzice, gdzie ja dopiero za lat kilka miałem przyjść na świat. W chacie tej co noc straszyło. Latem w godz. od 11 do 12 w nocy. W jesieni i zimą już od 9 wieczór do 12 w nocy. Co noc duch ciągnął mały wózek, a kółka trąc o deski piszczały. Duch od lat wykonywał wciąż tę samą pracę, pracę chłopa lub niewolnika, a może duch jego był tu na pokucie jeszcze od czasów budowy zamku Chrobrego? Z pewnością za życia woził tym wózkiem ziemię lub kamienie, aż rozklekotał się, a koła chwiały się trąc o deski. Po drugiej stronie w tym dom mieszkał Stach, kolega ojca. Matka Stacha powiadała, że jak zbudowali ten dom z gliny i pokryli strzechą, to od dnia tego wprowadził się duch jako sublokator i od dnia tego jeździ tym wózkiem po strychu. Tak chcąc czy nie chcąc mieli lokatora stałego, którego nie udało się nawet księdzu wypędzić, choć dwukrotnie odprawiał egzorcyzmy i kropił święconą wodą. Matka moja chciała się wyprowadzić z tego domu, ale na razie nie było gdzie. Matka Stacha powiadała jej – A przytul się i śpij spokojnie, przecież cię nie porwie. Widzisz, że my tu już z nim, czyli ze strachem mieszkamy dwadzieścia lat i nic nam nie zrobił. Jeździ sobie po strychu tym wózeczkiem to niech sobie jeździ, a ty śpij. Więc matka moja pod nieobecność ojca narzucała pierzynę na głowę i zasypiała. Matce mojej trzeba jednak przyznać, że była odważna. Rano przychodziła matka Stacha, przynosząc mleko powiadała:

– No!… Widzisz, że cię nie porwał, przychodzi dzień i wszystkie strachy, mary muszą uciekać.

– Tak! Ale znów wieczorem on tu wróci. Przecież jest Władek, to go przepędzi. Władek jest odważny, ale do stracha na strych nie chce zaglądać. Powiada, że ksiądz nie miał siły stracha wypędzić, to i on nie da rady. Powiada, że mnie on nie przeszkadza, skoro tu ma wyznaczoną pokutę.

– Co się tam będziesz przejmować strachem – rzekła matka Stacha, myśl lepiej o swoich sprawach.

Zbliżała się zima i trzeba było, jak to na wsi ściany obłożyć tyczkami i ogrzać na zimę czym się da, liśćmi z sianem lub słomą. Wieczorem ojciec ze Stachem wybrali się po tyczki do dworskiej chmielarni na rudawskich polach, kilometr za cmentarzem. Wyruszyli już po dziesiątej, spodziewając się, że o tej porze nie będzie tam nikt pilnował. Noc była jesienna, niezbyt ciemna jak to w październiku. Zaszli do chmielarni, powyjmowali suche tyczki i powiązali po piętnaście na jednego. Więcej by nie dali rady unieść, bo do wsi było ponad kilometr. Ruszyli z powrotem kierując się ku cmentarzowi. Szli polami. Na staje od cmentarza ojciec mój postawił tyczki, aby odsapnąć, a Stach za nim. Ojciec obejrzał się i zobaczył, że kawałek za nimi goni ich ktoś na koniu, a jeśli na koniu, to nikt tylko rządca objazdowy.

– Uciekamy – zawołał półgłosem.

Porwali percje tyczek i biegiem ruszyli do cmentarza. Rzucili tyczki do rowu, bo ten na koniu już blisko i przeskoczyli za przykopę. Tam skryli się za pierwszym nagrobkiem, bo oto już ten na koniu spiął konia i chce przeskoczyć na cmentarz za nimi. Koń jednak charczy, sapie, jeździec bodzie go ostrogami, a koń tańczy wkoło, nie chce przeskoczyć cmentarnej przykopy. Ojciec trącił Stacha i rzekł: – Jak przeskoczy,  to go pałami.

Rozmowa ich trwała pół sekundy. Kiedy spojrzeli za przykopę gotowi do walki, za przykopą – o dziwo – nie ma nikogo, jakby się pod ziemię zapadł jeździec z koniem. Już go nie ma, ale gdzie się skurczybyk podział? Ile czasu trwało, może minutę może dwie, obaj widzieli i słyszeli jak bije konia pejczem, by zmusić go do skoku. To nie omamienie, bo było ich dwóch. A teraz cóż, zniknął? Wyparował? Nie bali się, pałki mieli sękate na smykach w przegubie ręki. Zabrali więc tyczki i ruszyli boczną ścieżką do domu, by ominąć główną drogę. Przy rzece postawili percyjki tyczek i odsapnęli. Dopiero teraz, raz po raz przelatywały ich dreszcze grozy, a włosy jeżyły się na głowach. Stach powiedział:

– To był duch-demon, jakże to możliwe, by w momencie zniknął.

– Hieny – rzekł ojciec – bo hrabiego dobra, to nawet duchy pilnują.

 

 

 FANTOM SZATANA ROK 1920

Pamiętam opowiadał ojciec – Było to jakoś w czasie wojny bolszewickiej, w naszej rzece Nidzie, a była to jedna z najrybniejszych rzek w Polsce. W maju było tarcie brzany, a jak wam wiadomo było to jedyne tarło na całej długości rzeki między Chrobrzem a Rudawą, gdzie rzeka na drugim zakolu spiętrzona kamiennym progiem przelewała się płytem, uderzając wprost w górę, a nie mogąc jej pokonać, skręcała w lewo i rwała bystrzyną jak koń spieniony w galopie. Napotkała znów drugi kamienny próg wysunięty w pół rzeki, wiec raptem zahamowała, pieniła się ze złości, kto też śmie stawiać jej opór? Nawracała swym hamowanym nurtem i wirowała, jakby wszyscy diabli tańczyli obertasa, bez końca. Miejsce tego wiru nazwano mielnikiem.

Za drugim progiem dno rzeki obniżało się gwałtownie i nurt się uspokajał, tworząc czarną głębinę. W tym to mielniku ojciec obrał sobie stawianie na podrywkę. Aby woda mu nie porwała podrywki na kozłach przymocował druciane pazury, które zaczepią o kamienne dno, by utrzymać podrywkę w pionie. Podczas dnia na tarle przy kamienistej wysepce, przy drugim brzegu setki dużych okazów brzan, kleni i lipieni puszczało zajączki ku słońcu. Tam przez kilka dni i nocy, co pewien czas powstawało kotłowisko ryb, tak ogromne jakby, to nie ryby, ale przynajmniej kilku diabłów figlowało topiąc się nawzajem. Szczególnie nocą rybaki nie mogli uwierzyć, że takie zamieszanie to tarcie ryb. Dziś już nikt nie zobaczy takiego tarła.

Właśnie podczas takiego tarła wybrałem się na ryby z podrywką zaraz z wieczora. Ciemno już było jak szedłem ścieżką pod górę na wprost tarła i znów miałem schodzić w dół, wtedy spojrzałem na wierzchołek góry i zobaczyłem, że na życie, które sięgało poza kostki pasie się byk. Tak wnioskowałem po jego konturach, że to właśnie jest byk, że komuś tam uciekł. Ale komu on mógł uciec? Zniszczy i wydepce kawał zboża – pomyślałem. Minąłem pasącego się byka i ścieżką zszedłem do brzegu przy mielniku. Tu zapiąłem siatkę na kozły i wpuściłem do mielnika. Podrywką telepało bez przerwy, ale podrywka stała w pionie, z czego byłem zadowolony, że pomysł mój zdał egzamin. Ciągnąłem co minutę lub dwie, wyciągając po kilka brzan i lipieni. Za kilka minut miałem już pełną torbę i miałem zamiar wysypać je w żyto, dalej od brzegu, by nie dźwigać pełnej torby. I wtedy właśnie przyszedł do mnie Izydor, mój sąsiad. Izydor miał w torbie zaledwie dwa kilogramy ryby. – No, jakże tam – zapytał.

– Ano dobrze, dobrze idzie. Pokazałem Izydorowi pełną torbę ryb dużych, jakby wybranych.

Izydor powiedział:

– Ja tu już puszczałem wczoraj do mielnika, ale mi woda porwała kozły, że ledwom siatkę uratował. A jakże ty tu łapiesz, że woda ci siatki nie zabierze? A ja mam taki sposób, że tak musi stać podrywka jak ja chcę. Izydor pomyślał – On zawsze coś wymyśli jak to majster, to i ryb nałapie. Izydor był już po sześćdziesiątce, wysoki, żylasty, jego nos był jak kilof. Z zazdrości, że ojciec tyle ryb nałapał zaczął narzekać, a nawet złościć się. Bieda tam była jak w każdej chacie, mając żoną i córkę starą pannę, choć był bednarzem rzadko grosz jaki zarobił. Za to miał inną smykałkę, której bieda uczy, a miał takie przysłowie: że jak spał to nie drzemał, wszystkiego nakupił, choć pieniędzy nie miał. Czasem komuś wpadł w podejrzenie, ale schowek miał dobry, więc często powtarzał, że jeśli ktoś coś ukradnie, a schowa ładnie to i przepadnie. Ojciec znał życie Izydora, więc na jego smykałki patrzył pobłażliwie, bo i cóż mu do tego. Ano stary człowiek musi wyżywić żonę i córkę, to i niechaj każdy żyje jak może, jak potrafi. Izydor powiedział:

– Ja idę tam dalej może jeszcze co wpadnie. Ale! Słuchajcie no Izydorze – powiedział mój ojciec – Tu u góry pasie się czyjś byk, chyba to jest byk, tak mi się zdawało, jakby go tak złapał, a łeb mu urżnął, a schował ładnie to i przepadnie. Przywołał słowa Izydora.

– To i przepadnie – powtórzył Izydor. Ale mów no, gdzie jest ten byk?

– Tu na wprost – ojciec wskazał ręką – tu u góry.

Izydor położył żerdź z kozłami i torbę z siatką i ruszył, by złapać byka. Podchodził go powoli, aby go nie spłoszyć, ale byk buczał i posuwał się w stronę rzeki. Wtedy Izydor zauważył, że byk ciągnie za sobą łańcuch. Udało się Izydorowi złapać za łańcuch, ale wtedy byk ruszył pędem, że Izydor, choć miał długie nogi nie mógł nadążyć za bykiem, który puścił się galopem ku rzece, wlokąc Izydora jak źdźbło słomy. Nie miał Izydor na to czasu, by się zaprzeć nogami, a łańcucha puścić nie chciał. Nad samym brzegiem rzeki Izydor puścił łańcuch, a byk w szalonym pędzie wskoczył na głębinę. Woda się tylko rozdzieliła, zakotłowało się i woda się nad nim zamknęła. Izydor podniósł się rozbity i zaszokowany z nad samego brzegu i ruszył ogłupiały w stronę ojca. Ojciec mój słyszał jak byk pędził z Izydorem ku rzece. Działo się to nie dalej jak o staję, słyszał też skok byka do rzeki, myślał nawet; – Kto wie co z Izydorem? Czy go byk nie wciągnął do rzeki? Ale po chwili usłyszał człapanie Izydora.

– Wiesz co Władziu – powiedział Izydor – To nie był byk prawdziwy, to był szatan kusiciel, zwalił mnie, aby mnie utopić, alem nad samym brzegiem puścił łańcuch. Tylem tylko widział jak skoczył do rzeki i woda się nad nim zamknęła i już nie wypłynął więcej. Prawdziwy byk by wypłynął. Jakby był prawdziwy byk to by nie skakał do rzeki w nocy.

Przestraszony Izydor powiedział:

– Choć lepiej ze mną do domu, bo ten zły tu się kręci jeszcze i ciebie tu wciągnie do mielnika i utopi.

Władek, choć nie wierzył w duchy i diabły, ale nijak nie mógł się utwierdzić, że ich nie ma, a ponieważ ryb miał już dosyć ruszył za Izydorem do domu.

W domu spojrzał na zegar, godzina byłą pierwsza. Rano ojciec jako niedowiarek specjalnie poszedł w to miejsce szukać śladów, ale prócz śladów Izydora, śladów racic byka nie było. Ojciec musiał to sprawdzić i dociec. Badał też czy zboże było stratowane przez byka, ale śladów takich nie było tylko dwumetrowe skoki Izydora, a później ciągły ślad wleczenia Izydora do rzeki.

 

 

DUCH BEZGŁOWEGO KSIĘDZA. ROK 1925

Sąsiad Jędraszek był przyjacielem naszej rodziny. Jędraszek choć nazywał się Doroz to nikt nie mówił mu po imieniu ani po nazwisku, tylko Jędraszek, ponieważ w rodzinie jego od pradziada powtarzało się imię Jędrek. Tak więc jego dziadkowi było Jędrek, jego ojcu i jednemu z jego braci. Stach Jędraszek z moim ojcem przypadli sobie do gustu, więc też Stach w długie jesienne wieczory przychodził do nas na pogaduszki, mówiąc:

– Noc wielka jak morze, kto by tam wyleżał. Stachowi podobała się atmosfera naszego mieszkania, bo ojciec mój był majstrem postępowym, więc zrobił lampę karbidową, bo nie lubił lamp naftowych i tak zwanych „wieków”. U nas w mieszkaniu było więc widno i cieplutko jak w uchu. Piszę u nas ponieważ ja miałem już miesiąc i leżałem w kołysce jak Stach Jędraszek opowiadał swoje przeżycie z lat dziecięcych, które to gdy dorosłem opowiedziała mi matka. W długi zimowy wieczór, kiedy to opowiadali sobie wszystkie nasze dzienne sprawy, sprawy nasze i ludzkie, a zbliżała się północ, Stach wstał z krzesła, wziął pałkę sękatą na smyczy i zbierał się do domu. Wtedy matka moja rzekła mu:

– Stachu, a uważaj no ty, bo przed mostkiem podobno straszy.

– Ano kiedy żeście mi przypomnieli o strachach – rzekł Stach – to wam opowiem moje prawdziwe spotkanie z duchem księdza bez głowy.

– Ano to usiądź jeszcze chwile i opowiedz.

Stach usiadł i zaczął opowiadać:

– Miałem wtedy lat dwanaście, a pamiętam, że było to w niedzielę jeszcze przed zachodem słońca. Pamiętam, że było to już po wykopkach, bośmy paśli krowy na dużych oziminach przy cmentarzu. Było nas chyba sześciu takich podlotków. Najpierw znosiliśmy drzewo z cmentarza i badyle suche po kartofliskach i piekliśmy ziemniaki, no a jak się upiekły
i podjedliśmy sobie piecuchów no to dalejże bawić się w chowanego. Ustawiliśmy się w szeregu, a jeden z nas odmówił taki rytuał zabawy, aby wyłonić psa, który będzie szukał tych pochowanych. A więc liczył zgłoskami do rymu: „Es – pies. Stara suka młody pies na tych wszystkich czterech nogach będzie jeden pies”. A więc wyszło na mnie, zostałem psem i musiałem ich szukać. Odwróciłem się, aby się pochowali, a że nie było się gdzie chować, bo pola były puste, więc wszyscy pobiegli schować się na cmentarz. Dzień był słoneczny i przypominam sobie, że słońce jeszcze świeciło. Kiedy się pochowali pobiegłem ich szukać na cmentarz. Na cmentarzu stanąłem i rozglądałem się czy którego nie zobaczę za nagrobkiem albo drzewem. Rozglądam się powoli, patrzę się, a przy jednym nagrobku stoi ksiądz w ornacie ze złotym krzyżem na plecach, ale ksiądz ten jest bez głowy. W miejscu głowy widzę tylko taką plamę jak biała mgła, albo słabe światło. Coś mnie kolnęło – nie choć no ty dalej, nie zbliżaj się. Zastanowiłem się, jakże to może być, tu ksiądz a głowy nie ma. Zacząłem się cofać, ale księdza nie spuszczam z oczu, może on schylił głowę i zaraz ją podniesie? Ale nie, z boku się przyjrzałem, ksiądz jednak jest bez głowy. Ręce wysunął przed siebie, same dłonie jak to przy ślubie, kiedy ręce trzyma nad głowami nowożeńców i odmawia modlitwę. Cofając się przewróciłem się na nagrobku, a jak się podniosłem złapał mnie strach ogromny. Zerwałem się i biegiem, alem się znów przeraził, nogi miałem jak z waty, ani deka siły, zupełnie paraliż, a tu strach. Uciekam, a zdaje mi się, że w miejscu stoję. Na przykopie koziołka fiknąłem. Jakem się zerwał tom się nie zatrzymał, aż przy krowach. Chłopaki widzieli mnie jak uciekam i dziwne im było, że ja zamiast ich szukać uciekam jakby mnie kto gonił. Wyszli więc z kryjówek i przyszli sami do krów.

– No i co chłopaki? – mówię – nie widzieliście nic?

– Gdzie? Na cmentarzu? Nic my nie widzieli. No to ja się już nie bawię w chowanego i na cmentarz już nie idę.

– A co? A co tam było?

– Ksiądz bez głowy w złotym ornacie stał nad grobem i ręce trzymał tak – pokazał Jędraszek – A jak nie wierzycie to idźcie wszyscy sprawdzić, przy tym dużym nagrobku.

Żaden z chłopaków nie poszedł sprawdzić. Tak się skończyła zabawa w chowanego. Opowiedziałem w domu ojcu i matce to mi powiedzieli:

– Stasiu! A może ci się zwidziało…?

– To cóż mam robić, abyście wierzyli?

Wtedy ojciec mój powiedział:

– Matka? Może i widział, ja mu wierzę.

– Tak widziałem księdza w ornacie bez głowy, jak was tu widzę, bo z początku się nie bałem.

– To nie chodź tam więcej. Na cmentarzu nie urządza się zabaw, bo nieboszczyki muszą mieć spokój.

 

 

DIABEŁ W POSTACI KOZY. ROK 1940

 

Za okupacji obaj z Majem Władkiem, synem sąsiada, już od kwietnia, kiedy kra poszła do morza, a rzeka weszła w koryto zakładaliśmy sznury w Nidzie na ryby. Zakładaliśmy w różnych miejscach, raz z tej strony, to znów z tamtej strony mostu. Mój ojciec jako doświadczony rybak radził mi rzucać sznury na głębinach, bo tam siedzą duże ryby.

– A czy ryby siedzą? – pytaliśmy ojca.

– Jak nie siedzą to leżą sobie, cymbały. Wy tu będziecie mi dochodzić czy siedzą czy leżą. Róbcie co wam radzę.

Zatem poszliśmy we dwóch założyć sznury powyżej i poniżej przyczółka mostu. Założyliśmy nosówki i rzuciliśmy po dwa sznurki i zaraz poszliśmy spać, bo przed wschodem słońca trzeba wstać.

Przyczółki mostu od strony wody obłożone były dębowymi balami, chroniącymi most od kry lodowej. Tam to właśnie było głęboko i ciemno, tam też chroniły się sumy i węgorze. Umówiliśmy się, że który z nas wcześniej wstanie ten zbudzi drugiego, bo jeśli złapie się węgorza, a słońce wzejdzie to zwykle węgorz się ukręci i pójdzie. Doświadczyliśmy już tego kilka razy, kiedy nie chciało nam się wstać. Zdawało mi się, że dopiero co się spać położyłem, a tu budzi mnie matka moja i mówi:

– No wstawaj rybaku, kazałeś się obudzić to wstawaj. Przyniesiesz węgorzy to będziemy smażyć.

Matka moja żartowała bo gdzie by mi się tam udało nałapać węgorzy, choć do łowów miałem smykałkę i szczęście jak mój ojciec. Zły byłem, że muszę wstawać, no ale skoro sam kazałem matce obudzić się. Zerwałem się więc z nadzieją, że tam na pewno coś się złapało, jak nie na jednym to na drugim sznurze, bo w tym czasie było jeszcze sporo ryb w Nidzie. Zaspany byłem, ale przemyłem oczy zimną wodą, ubrałem się, śpioch gdzieś odleciał i już po bólu i po złości. Nadzieja za to zwiększała się, aż mnie tam coś łechtało w dołku, że tam na sznurach na pewno coś jest. Zdjąłem więc torbę z płotu i poszedłem budzić Władka. Zastukałem w okno, a kiedy Władek odezwał się, ja czekałem chwilę, aż się ubierze. Na wschodzie zorza już rozlała się w przeróżnych barwach, od granatu poprzez fiolet, seledyn i złoto. Nad łąkami i rzeką snuły się opary mlecznej mgły. Jak to zwykle bywa przed wschodem słońca to i psy się pośpią. Wokół panowała cisza. Wreszcie skrzypnęły drzwi wyszedł Władek zaspany jeszcze, wziął torbę z płotu i poszliśmy wyciągnąć sznury z nadzieją połowu. Noc była ciepła. Na moich sznurach były dwa węgorze i znaczny sum. Teraz wyciągamy sznury Władka. Jest już całkiem widno. Słońce już pewnie będzie wschodzić, ale jeszcze nie wygląda spoza wzgórz. Władek grzebie w wodzie, szuka palika od sznura. Ja tymczasem stoję i patrzę się na groble, po drugiej stronie rzeki i widzę dużą kozę, która biegnie truchcikiem groblą do mostu.

– Patrz Władek – pokazałem ręką – do mostu biegnie koza.

Władek spojrzał i powiedział:

– Czyja to może być koza?

– Może komu uciekła? Tu od nas nikt nie pasie kozy po tamtej stronie rzeki – powiedziałem.

– Kozy cyganów pasą się, ale po tej stronie. Patrzejże ! Bo niby to koza a nie koza- – mówi Władek.

Zatrzymał się, stanął i sznura nie wyciąga.

– Owa koza spieszy się do mostu. Ona sama tu przybiegnie na tą stronę, to zobaczymy czyja. Patrz! – koza to czy nie koza. Chwilami zdawała się być większa od kozy.

– Na pewno koza – mówi Władek – chwilami wydaje mi się , że to diabeł nie koza, tak była podobna do szatana o dwóch głowach z rogami, a nie do kozy.

Koza ta dopadła mostu, ale nie przeszła na naszą stronę, tam się skryła za przyczółkiem grobli. Władek wyciągnął sznur, odczepił dwa węgorki i powiedział:

– Idziemy tam, sznur zwinę później.

Ja patrzyłem wciąż na drugą stronę rzeki i pytałem sam siebie czy też jest tam ta koza. Przeszliśmy most więc ja mówię Władkowi:

– Ty patrz z tej strony, a ja z tej. No i co – wołam – jest koza?

– Nie, nie ma – mówi Władek.

– To zejdź ze skarpy po tamtej stronie, a ja po tej i zejdziemy się pod mostem. Koza nie igła, musi się znaleźć.

Zeszliśmy się pod mostem.

– A może to sam diabeł?

– Czy nie była podobna do diabła, co to u ciebie w książce namalowany? Rzeczywiście chwilami była podobna do tego właśnie diabła. Słońce już wzeszło jak młyńskie koło czerwone i oderwało się od wzgórza.

– Widzisz przecież, że jest dzień, bo widno jest, czy wierzysz, że to była koza? – powiedziałem do Władka. Niby mówią, że cudów nie ma, ale cuda są bo jeśli to była koza, to nie mogła przecież zniknąć i rozpłynąć się. Wokół przyczółka nie rósł ani jeden krzaczek, traw jeszcze nie było, a dalej płaskie czyste łąki jak na dłoni.

– Chodźmy – powiedział Władek, bo ja się trochę boję.

– Czego? – zapytałem.

– Bo jeśli mówią, że nie diabeł, to gdzie się mogła podziać ta koza?

 

 

DUCH EWKI KULASKI. ROK 1933

Stary Cygan skrzypek, prymista miał czterech synów, którzy pożenili się z Polkami. Zespół muzyczny mieli własny. Grali po zabawach i weselach z wielkim powodzeniem. Wreszcie któregoś dnia policja zabrała mu dwóch synów, których osądzono za jakieś tam kradzieże i wsadzono do więzienia obu na dwa lata. Stary Cygan chodził osowiały, bo nie tylko ubolewał o synów, ale i o zarobek swojego zespołu. Bez tych dwóch synów zespół miał rozbity i grać nigdzie nie mógł. Któregoś dnia przyszedł do mojego ojca i powiedział:

– Mojego Antka i Frajtka zamknęli na dwa lata, może byśmy teraz razem stworzyli zespół bo bez basu i sekundu grać nigdzie nie mogę. Tak sobie umyśliłem, że tylko wy obaj z ojcem, (czyli moim dziadkiem) możecie ich zastąpić, wy obaj pasujecie do zespołu. Tylko musimy się trochę zgrać.

W każdy pogodny wieczór nowy zespół docierał się, a na podwórku pod gruszą tańczyli chłopcy z dziewczętami. Korzystali więc wszyscy, by się wyskakać, wyszumieć, bo zespół grał za darmo, a na zabawach i weselach trzeba było płacić. Muzyki tej przychodziły słuchać kobiety młode i stare, nawet stare dziadki, bo to im przypominało młode lata. Wracali więc duszą na chwilę do młodych lat, bo ich podrywały poleczki i obertasy skoczne, ale cóż kiedy w nogach zamiast kości – wata. Nie ma w nogach tego kleju co w młodych latach, a muzyka rżnie jak wszyscy diabli. Taka właśnie muzyka to i dziadka z babką potrafi poderwać do tańca. W każdy taki wieczór koniecznie musiała być Ewka Kulaska, choć dawno nie tańczyła, bo miała jedną nogę krótszą. Kulaska ją przezwano. Ewkę można było poznać na odległość w dzień, a nawet w nocy, bo przechylała się jakby w ukłonie, z gracją. Ewka kiedyś za młodu była tanecznicą nad podziw, ale dziś? Dziś również tańczyła, ale jej dusza uskrzydlona, kiedy ciało odmawiało jej sprawności. W takie wieczory Ewka musiała być na potańcówkach. W nocy, kiedy już zasypiała, śniło jej się, że to ona tańczy mazura z tym ładnym chłopcem, któremu się ciągle przyglądała w tańcu. Ach! Jaka ona szczęśliwa, jaka wniebowzięta. Budząc się słyszała jeszcze muzykę, choć w jej chałupie cisza była.

W końcu lipca zespół zakończył koncerty, jako już dotarty. Dla Ewki coś uleciało bezpowrotnie. Więc przychodziła do babci na pogaduszki, a to się zapytać, może któregoś dnia przyjdą cyganie grać. Babcia jej obiecywała, że jeśli będą ładne wieczory w sierpniu. Naraz, nie wiadomo z jakiej przyczyny Ewka Kulaska zmarła. Nikt nie był przy jej śmierci, bo zmarła w nocy. Lekarze wtedy nie badali zmarłych, więc nikt nie wiedział z jakiej przyczyny. Pochowano Ewką na koszt gminy, bo uboga była. Babcia z dziadkiem długo stali nad jej grobem, aż się wszyscy rozeszli bo się nie mogli zgodzić z jej śmiercią. Ewka była jakby członkiem rodziny. Odmówili więc modły za pokój jej duszy i wrócili do domu. Dziadek mówił:

– Chcesz czy nie to przyjdzie ta biała, dziabnie cię kosą i już cię nie ma.

Długi czas po pogrzebie Ewki babcia nie chciała słuchać muzyki. Był już październik, księżyc oświetlał ziemię ostrym blaskiem. Wieczory takie bywają chłodne, więc na podwórzu grali krótko i przenieśli się do mieszkania. Wieczór ten budził dziwne tęsknoty w ludzkich duszach, a tym bardziej w cygańskich.

Koło północy zakończyli koncert. Tancerze i słuchacze rozeszli się i wokół zapanowała cisza. Wreszcie pogasły światła, babcia zamknęła drzwi i usiadła przy oknie. Dziadek siedział przy drugim oknie i nadal rzympolił sobie na skrzypkach stare melodie. Kiedy skończył babcia powiedziała:

– Wcale mi się spać nie chce w taki wieczór jak dziś, to chyba raz w roku bywa taki widok jak dziś. Można by spróbować książkę czytać, albo igłę nawlec przy księżycu. Co za wieczór!

Dziadek zagrał sobie znów jakąś melodię, a babcia zapatrzyła się na księżyc. To księżyc marzyciel przeniósł ją w bajeczny świat młodości. Zamyśliła się – obrazy z młodości przepływały przed nią jak barwny film. Księżyc ma coś w sobie sam jest marzycielem i innym obiecuje niestworzone rzeczy, a każdemu obiecuje według jego gustu. Oszust…

Dziadek położył skrzypce i też o czymś tam myślał. Naraz – babcia patrząc przez okno zobaczyła jak Ewka Kulaska otwiera furtkę i wchodzi na podwórze, podpierając się laseczką. Tak weszła w ostry cień od szopy. Babcia ścierpła cała i zesztywniała z przerażenia stając jak sparaliżowana. Z trwogi tej dreszcz grozy zjeżył jej skórę na plecach. Ewka wyszła z cienia szopy szła do ławeczki, gdzie wciąż siadywała za życia i usiadła. Teraz babcia chciała przywołać dziadka, by zobaczył Ewkę na ławeczce z tamtej strony okna, ale głosu nie mogła wydobyć, ani ręką ruszyć. Wreszcie cofnęła głowę, by nie patrzeć na Ewkę i wtedy udało jej się kiwnąć na dziadka. Dziadek podszedł i pyta się jej:

– Był tam kto?

Wtedy babcia odzyskała mowę i rzekła:

– Patrz na ławkę. Dziadek wyjrzał przez okno i znów zapytał:

– Był tam kto?

– Nic nie widziałeś?

– Nie, nie widziałem.

– Ewka Kulaska była tu na ławce. Widziałam ją jak szła od furtki, alem głosu nie mogła wydobyć, by ci powiedzieć, tak się przeraziłam. Taka szła jak za życia z tą laseczką i usiadła tu pod oknem na ławce, ale pewno tobie nie dała się widzieć.

Babcia nie spała do świtu, mając wciąż przed oczyma Ewkę. Dopiero o świcie sen pomącił jej myśli i usnęła.

 

 

DUCH SĄSIADA I SEN WUJKA. ROK 1890

Wujo mojej matki – Ciepliński mieszkał na środku wsi. Od jego domu do gościńca, na którym stał kościół i cmentarz prowadziła tu jedyna ścieżka między jego podwórzem a płotem sąsiada Grzyba. Drogą trzeba było nakładać drugie tyle drogi, by dostać się wokół do jego domu.

Kiedy wujo był młody, kilkanaście lat po powstaniu styczniowym, pewnej niedzieli ścieżka tą koło jego domu przechodził Matus – były powstaniec. Matus akurat szedł z odpustu, a wujo tej niedzieli siedział na ławeczce pod oknem. Wujo był w dobrym humorze, zagadał więc do Matusa, mając wielką ciekawość dowiedzieć się bliższych szczegółów o powstaniu. Zaprosił Matusa na obiad, postawił butelkę mocnej na miodzie, ale Matus rozmownym nie był. Dopiero po kilku kieliszkach Matusowi język rozkręcał się. Zaczął więc Matus opowiadać o swojej pierwszej i ostatniej bitwie, gdzieś blisko Chmielnika.

– Kiedy zabrali mnie z Chrobrza do powstania to tylko jeden dzień dali nam giwery i ćwiczyli nas jak się strzela. Ten starszy to tak nas jucha ćwiczył, że jak bedziewa się bić, to każdy musi być schowany jak w lesie, to za drzewem mamy się chować i prać, a jak we wsi to niech każdy szuko sobie zachylinio. Tyle żem się nauczył szczylać, a w nocy już my poszli za rzekę przez Marzęcin, gdzie nos Ruscy naszli. Biliśwa się dosyć długo, to juści pamiętam ten dzień 18 marca jak nos Ruski otoczyli. Jedna część naszych padła, a jedną część zabrali do niewoli. Tylko jedna część naszych wyszła cało z tego piekła. Tych zabranych zaraz powieźli do Kielc i tam zamknęli we więzieniu, a stamtąd powieźli na Sybir.

Matus choć ranny myślał przecie o własnej skórze. Przy odrobinie szczęścia schował się pod mostek. W mostku tym jeden z grubych pali był spróchniały i Matus jedną ręką trzymał się za ranę w nodze, a drugą zerwał ten pal i stoczył do rowu, a sam się wcisnął do wnęki ostatkiem siły, tamując krew portkami. Tak przetrwał bez kropli wody do nocy, a rana tamowana koszulą i portkami przyschła. Słyszał jak Ruskie sołdaty chodzili i szukali powstańców, krzyczeli:

– No! Ty matieżnik wychadi, pajdi siuda.

Sołdaty zaglądali pod mostek, ale już z daleka widać było, że nie ma nikogo. Matus truchlał z obawy i mówił sobie: – No teraz już po mnie, chyba że mnie Najświętsza Panienka obroni, a jak nie obroni to pójdę na Sybir.

Kiedy się ściemniło Matus dowlókł się do chaty pod lasem, trzymając ranę w garści. Tam ranę mu obmyto i owiązano. W stogu siana przeleżał dwa dni, a nocą chłop pod sianem i słomą przewiózł go do Chrobrza bocznymi drogami. W domu Matus chorzał jeszcze długi czas, ale młody był to i drętwe nogi zwyciężył. Po amnestii Matus dopiero się ujawnił podpisując zeznanie jako przymusem został pojmany do powstania choć właściwie nie tak było, jeno nasz wódz Langiewicz wydał taki dekret, że każdy powstańczy ochotnik dostanie kawał ornej ziemi i drewno na dom. Wtedy się Matus zgłosił jakoby dzisiaj, a jutro już ponieśli klęskę i tyle się nawojował. Obecnie Matus codziennie chodził tą ścieżką do kościoła na grób żony. Od tego czasu Matus przychodził pomagać wujowi w gospodarstwie, bo i wujo płacił mu hojną ręką, bo sam był patriotą i jak mógł pomagał tym, którzy byli przeciw carowi. W końcu Matus stał się prawie członkiem rodziny wuja. Spać tylko chodził do swego domu, by go ktoś nie oporządził, jak mówił Matus, bo złodzieje często kogoś okradali. Pewnego dnia poprosił wuja, by mu pożyczył zaprzęgu, to sobie przywiezie drzewo z lasu. Dał mu więc wujo koni i wozu i Matus pojechał po drzewo. W lesie Matus spuścił sosnę, która według przewidywań Matusa nie upadła tu, gdzie przewidywał, ale zwaliła się na gałęzie innych drzew. Właśnie jedna z tych gałęzi trąciła go nie gdzie indziej ale w zabliźnioną ranę, że się podnieść nie mógł, więc zamiast drzewa przywieziono na wozie Matusa. Doktor powiedział, że kość w miejscu dawnej rany jest przetrącona. Niedługo leżał Matus, bo się wdała gangrena i pewnej nocy Matus wyzionął ducha. Od śmierci Matusa upłynęło już parę lat. Wujo ciągłe wspominał Matusa jako jednego z powierników, ale pamięć o nim zaczęła się już zacierać przy codziennych troskach i zabiegach. Lato się już kończyło, było już pod koniec września i noce były już długie i ciemne. Pies wuja Mucek co noc w późnych godzinach prowadził kogoś tą ścieżką od gościńca, ale wujo sobie z tego nic nie robił, ano biedoty było dużo, wiec i ptaki niebieskie żyć muszą jak mówił wujo. Wreszcie którejś z kolei nocy wujo zaciekawił się, kto też ciągle tędy chodzi o tak późnej porze. Kiedy Mucek zaczął już prowadzić kogoś od cmentarza wujo wyszedł na próg i patrzył. Mucek szczekał rzadko. Cham…cham…cham…, ale kiedy ten ktoś zbliżał się Mucek szczekał coraz częściej. Wujo patrzył i nic nie widział. Wreszcie zawołał: – Mucek! Bierz go!

Mucek zaatakował z wielkim jazgotem, ale uderzony kijem zakwiczał i uciekł między nogi wuja.

– Albom ślepy, albo co? Któż go uderzył, kiedy nikogo nie widzę – pomyślał wujo.

– Przecież noc nie jest ciemna – wypatrywał tego kogoś i nie widział. Dreszczyk tylko przeleciał mu po plecach, więc zamknął drzwi i wszedł do izby. Mucek szczekał dalej, ale bał się atakować i wtedy uderzyło w drzwi ogromną siłą, jakoby zeschłą bryłą gliny. Wtedy wujo zaświecił latarkę i wyszedł zobaczyć co się dzieje. Obejrzał drzwi nie widząc śladu uderzenia rzekomej bryły ziemi. Mucek uciekł i nie przychodził na wołanie. Wujo zamknął więc drzwi i zgasił latarkę. Tak ogromnie mu się teraz spać zachciało. Co tylko się położył i już śpi. Śni mu się Matus na podwórzu w sukmanie i mówi:

– Nie wiesz to, że ja stale chodzę tędy do domu? Patrzaj no! Poszczułeś mnie psem i rozerwał mi sukmanę. Nie wiesz to, że jako w niebie tak i na ziemi? To nie rób tego więcej.

Wtedy wujo się obudził i sam sobie dał napomnienie:

– Daruj Matus, przecież nie wiedziałem, że to ty tędy chodzisz.

 

 

DEMON JEŹDŹCA NA KONIU. ROK 1924

 Od czasu kiedy ojciec mój z kolegą uciekli pamiętnej nocy na cmentarz przed fantomem demona, niby rządcy objazdowego minęło blisko 4 lata i znów podobna historia zdarzyła się mojej matce, która pewnego jesiennego wieczoru opowiedziała nam swoją przygodę.

– Pamiętam, że było to w grudniu. Jesień w tym roku była wyjątkowo ciepła. Na dworskiej łące od gorzelni posiali nową trawę aż do samej rzeki. Trawy tej nie koszono, aby się dobrze ukorzeniła. Trawa była gęsta jak szczotka i zielona, bo przymrozków nie było. Miałam chłopca małego, (czyli mojego starszego brata), który miał dwa lata. Mleko braliśmy po sąsiadach, ale wciąż były jakieś usterki. Dziś nie będzie mleka, bo jej dzieci zjadły, a to znów krowa cielna, a to inne przyczyny. Z tych to powodów kupiliśmy sobie kozę, rasową kozę. Kiedy kupiliśmy kozę, to i koleżanka Julka też kupiła, bo też mleka nie mieli, a może z zazdrości? Pewnego dnia właśnie w grudniu umówiłyśmy się, aby na tych dworskich łąkach narwać trawy, choć po worku dla naszych kóz na niedzielę. A wiec w sobotę w wieczór poszłam do Julki, by szła za mną narwać tej trawy. Wtedy okazało się, że Julka iść nie może bo przyszli jakieś tam goście, więc nie może ich zostawić samych. Może jutro – powiedziała.

– Jutro, jutro. W niedzielę pójdziesz, w dzień? – Zdenerwowałam się, bo na jutro nie miałam paszy dla kozy. Nie chcesz iść to nie, idę sama. A choć samej nie było mi przyjemnie, bo do rzeki kawałek drogi, ale pomyślałam sobie, że jak pójdę to i przyniosę bez jej towarzystwa, a ona niech się kręci jutro za paszą. Kiedy zaszłam do rzeki, obejrzałam się – cisza dookoła wszędzie, trawa piękna, mięciutka, za pięć minut narwę worek. Już mam się schylić, rwać, aż tu słyszę, że ktoś jedzie na koniu. Pomyślałam sobie – jak ja się wytłumaczę? Co ja tu robię – jak mi się zapyta – o tej porze. Aha – powiem, że tu gdzieś mąż łapie ryby, a ja go szukam.

Przykucnęła pod krzakiem wikliny, by jeździec ją minął i wtedy zobaczyła wyraźnie czarnego jeźdźca na czarnym koniu. Koń wielki jak smok pędzi ścieżką obok truchcikiem. Już słyszy zmęczony oddech konia: pach pach, pach pach- rzemienie siodła grają. Jeździec zbliża się widzi go wyraźnie i naraz gwałtowna śpiączka ją obezwładnia. Jeszcze raz spojrzała na jeźdźca jak przez mgłę i już śpi. Jak długo spała tego nie wie, jedną minutę czy pięć? Wstała spod krzaka wikliny jakaś taka bez myśli i czucia. Pomyślała – Chyba nie będę rwać tej trawy – chęć ją odeszła zupełnie – chyba wrócę do domu. Nie bała się, ale chęć ją odeszła. Ruszyła więc z powrotem wprost na światełko w domu Julki. Uszła już cały kawał drogi otępiała i bezmyślna, dopiero, kiedy przeskoczyła rów i weszła na chłopskie łąki strach podciął jej nogi gwałtownie, aż się oblała zimnym potem. Pędem ruszyła, bo oto już ją łapie za plecy. Włosy dęba jej stanęły i dreszcze grozy raz po raz przelatują od stóp do głowy. Przewróciła się i wstała, ale znów nogi jej się uginają, znów upadła. Krzyczeć nie może, bo krtań ma ściśniętą. Ogląda się raz po raz, bo oto ten na koniu już ją dopada. Wreszcie dopadła do domu koleżanki i zastukała jak na alarm. Z mieszkania wypadła Julka poznała ją i zapytała:

– Cóż tak walisz? Stało się co?

– Ledwie tu dopadłam z duszą na ramieniu, przewróciłam się parę razy.

Zaczęła opowiadać jej o przygodzie i co przeżyła.

– Może ci się zwidziało?

– Ooo! Szkoda że ciebie tam nie było moja gierojko. Pierwsza byś w majtki narobiła.

Julka rada była, że nie poszła po trawę, że to nie jej się przydarzyło, bo ona już słyszała, że tam w tym miejscu to nawet widzieli karetę przejeżdżającą przez bród. Karetę w cztery czarne konie zaprzęgniętą.

– Chodź do domu, napijesz się herbaty, a potem Tadeusz odprowadzi cię do domu. Tylko nic nie mów przy tych gościach.

W domu opowiedziałam Władkowi o tym demonie i co ja przeżyłam.

– Widzisz – powiedział mój ojciec – znów wychodzi na to jakoby duchy pilnowały dworskich obszarów.

 

 

PILNUJĄCY DUCH KSIĘDZA. ROK 1947

Przyjaciel mojego ojca, Stach Jędraszek ożenił się dopiero po trzydziestce. Dom Jędraszka stał po drugiej stronie drogi naprzeciw plebanii. Ojciec zostawił mu gospodarstwo zaniedbane, a Stach też nie był pracownikiem przykładowym.

– Na tym co mi ojciec zostawił nie zrobię kariery – powiedział.

– No nie zrobisz – odparł mój ojciec – ale skoro masz dwóch chłopców, to przecież musisz ich jakoś do życia przysposobić.

Ale Stach gospodarzyć nie umiał, bo też do pracy fizycznej czuł wstręt. Nie zadawał sobie pytań – Co zrobię, aby mi się lepiej powodziło? A może sił witalnych mu brakowało? Któż to wie… Jeśli pszenicę omłócił i odwiał, to już mu się nie chciało zebrać do worków, ale zostawił ją w stodole na kupie. Tysiące wróbli żywiło się i tysiące mysz czas długi, aż wreszcie zmuszony był sprzątnąć ją, bo trzeba młócić żyto. Ogród miał nie pielęgnowany, zarósł więc innym podszyciem i zdziczał. Drzewa przestały rodzić. Dzieci Stacha kręciły się za jabłuszkiem, ale sąsiedzi Stacha również nie dbali o drzewa owocowe. Za to po drugiej stronie drogi, w sadzie przy plebanii uginały się gałęzie od jabłek złocistych i czerwonych i gruszek dojrzałych, pachnących. Całe stado dzieci, w tym chłopcy Stacha patrzyły się przez płot łykając śliny. Więksi chłopcy dalejże kombinować jak dostać się do tych skarbów, a jabłek moc spadłych leżało pod drzewami. Wreszcie jeden z nich przyniósł dość długi drążek, w którym na końcu wbity był gwóźdź. Jeśli jabłko było w zasięgu kija to chłopiec nabijał je i przyciągał do płotu. Synek młodszy Stacha również Jędruś miał pięć lat, otworzył drzwi wlokąc za sobą kij i powiedział do ojca:

– Tata! Wbij mi ten gwóźdź tu na końcu kija, o tu. To nabije jabłko u księdza za płotem.

Ojciec wbił mu gwóźdź na końcu kija uśmiechając się i Jędruś pobiegł do księżego płotu. Wtedy właśnie wyszedł ksiądz i zaczął wymyślać na dzieci i na ojców jak to oni ich wychowują. Dzieci rozbiegły się, ale skoro ksiądz poszedł, dzieci znów podeszły do księżego ogrodu przyciągając jabłka żerdkami do płotu. Wtedy ksiądz wyszedł drugi raz podnosił duże jabłka i rzucał w dzieci, ale jabłka rozbijały się na płocie o sztachety, pryskając sokiem. Dzieci znów pouciekały. Stach, ojciec Jędrusia patrzył przez okno i myślał sobie: – Ty łotrze, ty nie pasujesz na księdza, tyś powinien być kramarzem. Obrócił się do żony. Od łóżka zalatywało potem płucnej choroby i powiedział:

– Ksiądz znów odpędził dzieci, rzucał w nie jabłkami, aż się rozbijały na płocie i coś tam wyzywał.

– Ksiądz?- zapytała.

– Ano ksiądz. To naprawdę nie pasuje na niego. A nie mógł to kazać gospodyni pozbierać te jabłka, które przecież i tak zgniją i zawołać – „Chodźcie dzieci…!” I dać każdemu po parę, to by i nie sięgały za płot. Ale to jest chytrus, nie ksiądz. Czekaj Zośka niech się ściemni to ja go nauczę, przyjdę z workiem i oberwę mu najładniejsze.

Zapadła wreszcie noc piękna księżycowa, jasna. Takie noce bywają rzadko.

– Stachu! Jakże możesz iść w taką widną noc? Przecież każdy może cię rozpoznać na odległość.

– Poczekam, poczekam Zośka aż się pośpią.

Było już koło północy, wokół panowała cisza. Stach wziął worek i wyjrzał na dwór. Z miejsca zobaczył po drugiej stronie drogi, że przy bramie na gałęzi jesionu siedzi ksiądz i czyta brewiarz:

– ..! – zaklął Stach – pilnuje. Trzeba jeszcze poczekać.

Wszedł znów do izby odczekał jeszcze jakiś czas znów wziął worek, by zemsty dokonać i wyszedł na dwór. Spojrzał – ksiądz siedzi jednak na gałęzi jesionu powyżej bramy. Przecież widzi go jak na dłoni, książkę ma rozłożoną i czyta brewiarz. – Aha to ty pilnujesz, pilnuj sobie, ja cię i tak przetrzymam. Teraz się zdrzemnę, a wstanę o trzeciej.

– Słuchaj no Zośka ja się trochę prześpię, bo ksiądz siedzi na jesionie i pilnuje, a ty mnie później obudzisz.

– Jak to mówisz? Ksiądz na jesionie?

– Na jesionie siedzi i pilnuje. Chcesz wstać? To wstań i zobacz przez okno.

Zośka była słabiutka, wychudzona, ale wstała by oknem wyjrzeć i sprawdzić tą niedorzeczność. Stach w tym czasie chodził po izbie jak zahipnotyzowany, myśl jego nie pracowała intensywnie, aby zastanowić się nad tym, że przecież to jest niemożliwe, by ksiądz mógł czytać o księżycu i to siedząc na gałęzi powyżej bramy. Wtedy Zośka stwierdziwszy, że ksiądz rzeczywiście siedzi na gałęzi i czyta powiedziała:

– Stachu! Matko Boska, to chyba duch któregoś księdza pilnuje.

– Rzeczywiście, czy ja przestałem trzeźwo myśleć, że też nie wziąłem tego pod uwagę?

– Stachu! Na litość boską nigdzie nie chodź. To duch.

Stach mimo odwagi bał się podejść, by zbadać dokładnie. Dreszcz mu tylko przeleciał po plecach, zamknął więc drzwi, zgasił światło i znów wyjrzał przez okno. Ksiądz nadal siedział na gałęzi jesionu jak na dłoni. Pilnował sadu.

 

 

DIABELSKIE WESELE. ROK 1930

W czasach międzywojennych bieda grasowała w Polsce po miastach i wsiach, najbardziej robotnikom i chłopom dając się we znaki. Namnożyło się złodziei, a najwięcej tych na małą skalę, bo ci na duża skalę musieli mieć kwalifikacje i przeszkolenie. Bieda zmuszała do myślenia w każdej dziedzinie, więc też pewien odsetek wierzących w zakopane skarby trudnił się szukaniem zakopanych złotych talarów. Podania krążyły, że skarby ukryte w ziemi sięgają czasów wojen szwedzkich, napoleońskich i powstańczych. Opowieści różnego rodzaju krążyły, a biednych i naiwnych podsycała bieda i nadzieja. A nuż uda się coś odnaleźć. Bo, że skarby leżą ukryte o tym nie wątpili, sztuką jest tylko odnaleźć je. Miejsca takie znaczne i pewne, gdzie można do nich trafić w nocy znajdować się miały przeważnie pod figurami świętych, przy drogach, obok wielkich głazów polnych, grusz starych, dębów wiekowych przy pałacach, kościołach i plebaniach. Trzeba było być tylko dobrym strategiem, by odkryć zakopane skarby. W naszej wsi w pewnym gronie wyrobników naradzono się, że koło wsi Miernów jest tajemniczy kopiec, a w nim zakopane skarby. A jeśli kopiec ten to mogiła powstańców? Takich kopców jest wiele na których dawniej stawiano krzyż, albo kapliczkę. To najwyżej stracimy jedna noc, ale się przekonamy i nie będzie nas męczyć ciekawość – rzekł jeden z nich.

Do miejsca tego było daleko, bo prawie dwie mile drogi. Było ich trzech. Uradzili, że pojadą kolejką wąskotorową w pobliżu wysiądą i dalej pójdą piechotą. Dwa rydle zaostrzono i okręcono w worki. Każdy wziął w torbę coś do jedzenia i w dniu umówionym ich dobry znajomy kolejarz wepchnął ich do wagonu towarowego wąskotorówki i wysadził w lesie w pobliżu skarbu. W lesie zaczekali jeszcze do zachodu słońca, pożywili się, by sił starczyło i ruszyli polną dróżką ku kaplicy.

– Chłopcy! – jeden będzie pilnował, a dwóch będzie kopać na zmianę. Musimy się wziąć do roboty, bo noc krótka, o drugiej już świta.

Szaro już było jak zaszli i wytyczyli miejsce kopania, według ich przypuszczeń. Ojczym mojej matki, czyli drugi mój dziadek stał na straży. Do wsi było ponad kilometr drogi. Wieża kościoła wysuwała się ponad dachami chałup. Wokół cisza panowała nie zmącona. Ziemia była twarda, trafiały się kamienie. Wykopali już duży dół, przeszkadzały korzenie dębu, a siekiery nie zabrali zatem musieli omijać korzenie.

– Chłopcy, żeśmy się przygotowali. Trzeba było zabrać łom i siekierę, ale teraz już za późno.

Teraz drugi wyszedł stróżować, a ojczym matki wszedł do dołu i robota znów ruszyła. Kopali dół duży, by nie pominąć rzekomego skarbu.

– Chłopcy, kopiemy z górą metr dwadzieścia, głębiej nikt nie zakopuje.

Dokopali się do dużego płaskiego kamienia.

– Jest nadzieja, to będzie pod tym kamieniem.

Która była godzina tego nie wiedzieli, harując stracili rachubę czasu. Chwilę odpoczęli i dwóch znów skoczyło do dołu, by przypuścić szturm. Wtem słyszą, że od wsi jedzie wesele. Śpiew wesoły i gwar i krzyki jak to podczas wesela.

– Oni jadą gościńcem – rzekł ojczym – to może tu nie przyjadą, bo i po co.

Wyszli z dołu i czekają za kapliczką, ale wesele skręca właśnie na tą drożynę ku kapliczce. Opodal może dwa stajania zatrzymały się furmanki z weselem. Słychać krzyki, hukanie, śmiechy. Wesele zatrzymało się wśród pól, ale czego oni nie jadą dalej?

– Chłopcy! Oni tu ruszą lada chwila, chodźmy stąd.

Odeszli od kapliczki kawałek, tam była skarpa i rosły krzaki.

– Tu się połóżmy poczekamy, aż przejadą.

Pokładli się i odpoczywają. Jakim cudem posnęli wszyscy, tego żaden z nich nie umiał wytłumaczyć. Budzą się, a tu już całkiem widno i cisza wokół.

– Chłopcy, to chyba było diable wesele, że też mnie na myśl przyszło, bo któż to słyszał, aby wesele jechało na niby. Niby stało, a kiedy i gdzie pojechało? Musimy stąd uciekać tylko jeszcze sprawdzimy czy rzeczywiście, to wesele było w pobliżu. Jedźmy lepiej do domu.

– Co? Do domu? Do jasnej cholery, ja muszę to zbadać! – zawołał ojczym.

Poszli badać drogę w miejscu rzekomego wesela i dalej. Przyglądali się, badali, ale żadnych śladów końskich ani wozów nie było. Trafiały się tylko ślady psa lub zająca. Źli i rozczarowani wrócili do domu.

 

 

STRACHY W KOŚCIELE. ROK 1940

 Pewnego dnia ksiądz przysłał kościelnego po mojego ojca, jako majstra mającego siedem fachów, polecając mu w kościele zreperować miech przy organach i zaszklić okna w z zachrystii. Ojciec zrobił więc świeży kit, zabrał przybory i narzędzia do torby i poszedł. Kościelny pokazał mu, co i jak ma zrobić i poszedł sobie. Ojciec zabrał się do roboty. Kościół od frontu był zamknięty. Podczas naprawy miechu słyszał, że na dole ktoś drze papiery, ale sądził, że to kościelny zawrócił i sprząta kościół, więc nic sobie z tego nie robił. Ano sprząta i drze niepotrzebne papiery. Uszczelnił miech i zszedł do zakrystii, ale tu kościelnego nie było. To pewnie posprzątał i poszedł sobie – pomyślał. wziął się więc do rżnięcia szyb na skrzyni, w której zamknięte były naczynia liturgiczne: monstrancja, kielich złoty, ornaty wyszywane złotymi nićmi itp. Na kościele dało się słyszeć znów darcie papierów. Ojciec wyjrzał na kościół, omiótł wzrokiem wnętrze, ale nic nie widząc pomyślał sobie: – Pewnie mnie chce stary dziadyga wystraszyć. Bo rzeczywiście żarty podobne trzymały się kościelnego, choć był stary. Ojciec chcąc zbadać co to jest za darcie papierów, patrzył wokół i nic nie wiedział, a darcie odbywało się niby na środku kościoła. Poszedł więc zbadać idąc wzdłuż kościoła z lewej i od drzwi wrócił idąc po drugiej stronie zajrzał do wnęki kaplicy między ławkami i w babińcu, gdzie panował półmrok, nie pomijając żadnego zakątka i wrócił znów do zachrystii zdziwiony i zafascynowany. Wziął się do zaszklenia okna. Przyrżnął szyby, powkładał, zasztyftował i zakitował. Brakło mu kitu jeszcze na jedną szybkę więc robi kluski z kitu by zakitować resztę. Wtem wstrząs rozległ się pod kościołem aż mury zadrżały. Co to być może? Może wozy jadą po bruku? Wyjrzał więc na dwór i nasłuchiwał, patrzył się za mur, ale wokół panowała cisza. Wszedł więc z powrotem do kościoła, gdzie zaraz od progu nastąpił drugi wstrząs, jakby z dziesięć beczek z kamieniami ktoś toczył w podziemiu.

– Aha! – Pomyślał ojciec – pewno nie podobam się któremuś księdzu, który leży w podziemiu kościoła i chce mnie wystraszyć. Trzeba zakitować tą szybę i iść sobie.

Nie dane mu było dokończyć tej szybki okitować, bo młotek i obcążki zrzuciło coś jakby ze złością. Mury były grube, ponad metrowej grubości, a parapet okna poziomy i szeroki. Co za siła zrzuciła te narzędzia? Podniósł więc narzędzia. Gdzie czapka? – Nie ma czapki, patrzy czapka też zrzucona leży dalej. Podniósł czapkę i już nie czekał, ale wyskoczył z torbą na dwór. Za drzwiami spotkał kościelnego.

– No już pan skończył?

– Tam na oknie jest trochę kitu to już sami zakitujecie tą szybkę, bo ja jestem umówiony na pierwszą godzinę, a już jest w pół do drugiej. Ja zapewniłem a tam na mnie czekają.

– Kto czeka?

– Ano teraz nie będę wam tłumaczył, bo już jestem spóźniony.

Ojciec nie przyznał się przed kościelnym, że go strach wypędził, bo kościelny powiedziałby księdzu, a ksiądz miałby satysfakcję, że strach wypędził niedowiarka z kościoła. Ojciec nie wierzył w cuda, ale teraz musiał uwierzyć w siły nadprzyrodzone.

 

 

DUCH OJCA WYRYWA PÓŁKĘ. ROK 1950

Zaraz po wojnie z domu naszego rozjechali się wszyscy. Najpierw stryjowie, a potem my obaj z bratem. Ja miałem już 24 lata, a brat młodszy 21. Pewnego dnia matka nasza powiedziała:

– Wy chłopcy musicie gdzieś jechać, bo ojciec prawdopodobnie już prątkuje.

Ojciec chorował już trzeci rok na płuca, a jak wiadomo na tę chorobę lekarstwa nie było. Podobno są już takie leki w Ameryce na płucną chorobę, ale u nas o tym nawet nie wszyscy słyszeli. Po wsiach ukrywano w tajemnicy chorobę płuc, tak zwane suchoty, bo to była podobno choroba biednych, a jeśli zachorował ktoś z bogatych to mówiono, że na serce, bo to była choroba szlachetna. Po wojnie naród był wymęczony i wyjałowiony. Tysiące ludzi ukrywało się w poniewierce o chłodzie i głodzie. Nikt też nie wiedział ani nie przypuszczał, że jest chory lub zagrożony gruźlicą. Stan ten sięgał blisko sto procent. Wyjechaliśmy więc obaj z bratem na ziemie odzyskane, osiedlając się koło Szczecina. Tam tez założyliśmy sobie warsztat krawiecki, choć byliśmy jeszcze niedouczeni. Tak minął nam rok na zachodzie. Ojcem opiekowała się matka. Ojciec leżąc powalony chorobą, mimo swych dolegliwości tęsknił za nami i tęsknotę wyrażał w listach, ale matka pod spodem z obawy o nas dopisywała, abyśmy nie przyjeżdżali, byśmy nie zetknęli się z zarazkami, które chory ojciec rozsiewał, mimo higieny o którą matka się starała. Pewnego czerwcowego dnia dostaliśmy telegram: „Ojciec zmarł. Przyjeżdżajcie na pogrzeb.” Przyjechaliśmy więc z bratem na pogrzeb ojca w nastroju nie najlepszym, bośmy przecież nie odwiedzili ojca przed śmiercią. Ojciec sam, znając swoją chorobę obawiał się o nas, ale mimo wszystko chciałby zobaczyć nas przed śmiercią, więc leżał tylko i mówił sobie: „trudno”. Kiedy zajechaliśmy ojciec był już w trumnie, a matka poszła załatwiać sprawy związane z pogrzebem. Nazajutrz odbył się pogrzeb ojca. Po odprawieniu egzorcyzmów ksiądz powiedział krótką mowę pożegnalną w myśl naszych życzeń, aby nie rozwijał jak zwykle chwalbę żywota ojca, który gardził każdym rozmodlonym świętoszkiem, a uchodził według poglądów księdza jako rzekomy komunista. Po pogrzebie zaprosiliśmy przyjaciół do jednego pokoju, natomiast do drugiego faryzeuszy, którzy przecież są zawsze i wszędzie jak zwykle na stypie. Wreszcie goście i przyjaciele z ostatniej przysługi ojcu, rozeszli się i zostaliśmy sami. W kuchni, gdzie ojciec miał podręczny warsztacik ślusarski, przy oknie stał stół, a w narożniku przy drzwiach wisiała półka z przyborami do naprawy wszechrzeczy. Teraz półka wisiała na jednym gwoździu, a wszystkie przybory spadły na podłogę, rozsypały się.

– Cóż tu się stało? – zapytałem matki.

– Ano w dzień śmierci ojca, mnie akurat w domu nie było, umarł przy dziadku czego nie mogłam sobie darować. Ubraliśmy ojca i znów musiałam jechać do chorej do porodu, bo to moi synowie przychodzi nowa era. Umiera dobry człowiek, a rodzi się komunista. Kiedy wyszłam wieczorem i odeszłam może pięćdziesiąt metrów, sąsiad stojący na progu zawołał – Halo! – Obejrzałam się a on mówi – u was w domu ogromnie się coś zatłukło – Pomyślałam sobie „No! Teraz będziecie mnie straszyć znając ich skłonności do złośliwych żartów. Jeśli się zatłukło to i cóż z tego? Jak wrócę to zobaczę co się stało”. Ruszyłam dalej nie wierząc w to, że coś tam się zatłukło w naszym mieszkaniu, bo przecież dobrze je zamknęłam. Rano wczas wróciłam od chorej, teraz trzeba iść za trumną i do księdza. Kiedy przestąpiłam próg stanęłam zdziwiona patrząc na urwaną półkę. Ojciec tymczasem leżał nakryty prześcieradłem, a więc półka spadła jakieś trzy, cztery godziny po śmierci ojca. Pozmiatałam do kąta rozsypane przybory, a półka nadal wisi na jednym gwoździu, tak jak teraz.

Dziwne nam było, że półka musiała urwać się akurat po śmierci ojca. Zdjęliśmy więc półkę i dalejże obaj z bratem oglądać. Oba gwoździe były grube na 5mm, wbite w drewnianą ścianę, a teraz jeden z nich urwany. Po prostu urwany siłą. Obejrzeliśmy połówki gwoździa, tą leżącą na podłodze i tą, która tkwiła w ścianie, końce były czyste, bez żadnych rys rdzy.

– Cóż ty o tym sądzisz ?– spytałem brata.

– Tu trzeba stwierdzić, że do urwania tego gwoździa trzeba było siły kilku mocnych ludzi, albo nawet konia. Widzisz, że gwóźdź jest nowy i urwany w połowie. Moje zdanie bez żadnych filozofii jest takie, że duch ojca urwał ten gwóźdź, ponieważ półka i te przybory nie będą mu już potrzebne.

– Widzisz bracie – powiedziałem – kiedy człowiek umiera, a do tego przytomny jak nasz ojciec wyładowuje się ogromna energia. Czyli można rozumieć, że to duch ojca. Niby to tak wygląda. Czyli wygląda na to, że duch żyje dalej i posiada jeszcze energię. Ale skąd ją bierze? Jak możemy naukowo wyjaśnić tą przyczynę. Wydaje mi się, że jestem mistykiem tak jasno i otwarcie potwierdzasz przyczyny, wnioskując, że ojciec w ten sposób dał nam znać. A jakże inaczej możemy rozumieć niezwykłe zjawiska tajemniczej siły.

– Ja mogę być mistykiem. Choć niezupełnie. A weź no ty i udowodnij, że życia pozagrobowego nie ma, że my nie mamy nic z tamtym światem wspólnego? Na tyle różnych zjawisk, że nie mamy z duchem żadnych kontaktów? A słyszałeś ty opowieść Marioli, którą powiadała matka? Jak z tęsknoty za mężem siłą sugestii przywołała go z poza grobu. Duch jego wrócił do niej poprzez swój grób i o tym jej powiedział we śnie. Nad tym warto się zastanowić…

 

 

ZJAWISKO ASTRALNE. ROK 1935

Opowieść ta zaczyna się jak bajka. Żyli sobie dziadek z babcią… Ale to nie była bajka, bo to był mój dziadek i moja babcia, tylko zdarzenie było podobne jak w bajce. W naszej miejscowości, a było to niby miasto niby wieś, w samym środku na wzgórzu stał kościół, a obok niego nasz dom. Przed drugą wojną światową dziadek z babcią zajmowali połowę domu z sutereną, gdzie obok warsztatu stała krowa. Dziadek zajmował się stolarką. Kiedy dzień się kończył to i dziadek kończył pracę, bo trzeba było oszczędzać naftę, a do tego powtarzał, że przy lampie to nie robota, bo lubił pracę przy widoku. Kiedy robiło się szaro, to dziadek wychodził po schodach do góry, zdejmował skrzypce wiszące przy piecu i grał sobie. Co jakiś czas dziadek zaczynał inną melodię, ale po pierwszej lub drugiej zwrotce wyjeżdżał znów na tą samą, którą ukończył przed chwilą, bo to była jego ulubiona piosenka. Koło godziny ósmej wieczór, a był to już wrzesień, babcia brała lampę i skopek i szła do sutereny po schodach doić krowę. Kiedy dziadek grając przypomniał sobie, że babcia doi krowę, wtedy kładł skrzypce i schodził na dół, by jej pomóc zabrać lampę albo skopek z mlekiem lub też krowie coś włożyć na noc. Czasami nawet w kalesonach i koszuli przypomniawszy sobie schodził do stajni pomóc jej. Stawał wtedy na progu i czekał aż babcia wydoi. Pewnego wieczoru babcia zapaliła lampę i poszła doić krowę. Dziadek tymczasem siedział przy oknie i rzympolił sobie na skrzypcach. Parę razy nawet przeniósł się myślą do stajni i tam niby to czekał aż babcia wydoi grając sobie. Dzisiaj miał jakoś wyjątkowy, nastrój więc grał sobie. Nie chciało mu się ruszyć, ale myślą był tam na progu w stajni przy udoju. Wtem drzwi się otworzyły i babcia zaczęła wyzywać na dziadka, że jest próżniakiem, że uciekł specjalnie, bo nie chciał jej pomóc, niech sama się męczy z lampą i ze skopkiem.

– Cóż to znowu ma znaczyć? Czy ty sobie ze mnie żarty stroisz?

– Jakie znowu żarty? O czym ty mówisz

– Jak to o czym? Uciekłeś ze stajni, a teraz udajesz, że sobie grasz.

– Przecież w stajni nie byłem.

– Jak to nie byłeś? Przecież stałeś na progu w kalesonach.

– Przecież widzisz, że siedzę tu i gram sobie, że nie jestem w kalesonach.

– Rzeczywiście – babcia spojrzała, że dziadek nie jest w kalesonach, więc coś jej tu nie pasowało. Nie zapieraj się bo stałeś na progu, jak ci mówiłam potrzymaj lampę, to ty poszedłeś sobie a ja za tobą przecież słyszałam jak uciekałeś po schodach.

– Przecież widzisz, że nie jestem w kalesonach i na dole nie byłem, miałem tylko zamiar iść tam pomóc ci.

Dziadek już się denerwował i śmiać mu się chciało. Babcia pomyślała, że nie zdążyłby się ubrać, ale kto to mógł być w kalesonach? Co prawda widziała go stojącego na progu, ale będąc pochylona przy udoju, na twarz nie spojrzała, przecież wiedziała, że to on.

– No! Cuda teraz się dzieją – powtórzyła babcia. Niby był a wcale nie było, to któż to był?

Wydarzenie to babcia opowiedziała mojemu ojcu. Ojciec mój po przemyśleniu wyjaśnił babci zjawiska astralne. To znaczy jakie zjawisko? To znaczy takie, że jak babcia poszła doić krowę, wówczas myśl dziadka, czyli duch oddzielił się od ciała, był tam na progu, ponieważ dziadek grając sobie myślą był tam przy udoju zatem babcia ujrzała go, choć jego tam nie było. Czyli duchy nie tylko opuszczają ludzi zmarłych, ale zdarza się, że i żyjących. Taki człowiek żyjący jest niby rozdwojony, jest niby tu a jednocześnie gdzie indziej. Babcia kręciła głową, czy tak może być? No bo, że zmarłego duch opuszcza, o tym wiedziała, ale żywego?

 

 

DUCH DZIADKA NADAL PRACUJE. ROK 1951

W rok po śmierci ojca zmarł mój dziadek, mając lat 75. Teraz dom nasz już opustoszał zupełnie, tylko matka sama w nim pozostała. Druga połowa domu wraz z sutereną pozostała pusta, gdzie dziadek przepracował jako stolarz przeszło pół wieku, teraz była zamknięta na dwie kłódki. W suterenie po dziadku pozostały narzędzia i przybory wiszące po ścianach. Inne leżały na warsztacie, w kącie tokarnia ręczna i pełno listew, bali i obrzynków ułożonych sztorcem do góry. Dziadek poczuł, że siły zaczęły go opuszczać. Jeszcze w zeszłym roku jak szedł przez wieś, to ludzie mówili, że dziadek mój idzie jak piętnastoletni chłopczyk. Teraz leżał powalony chorobą i wściekły na śmierć, która zbliżała się milowymi krokami. Rak w gardle robił szybkie postępy, a siły zamierały. Matka moja musiała opiekować się dziadkiem, bo zgoła nie miał kto. Dziadek był pracownikiem jak rzadko się zdarzy. Kiedy przyszła niedziela nie umiał usiedzieć bezczynnie, więc zaraz też po sumie w kościele, dziadek już był w warsztacie i coś tam grzebał, planował, obliczał. Tak przywykł do pracy przez lata, że bez niej nie umiał żyć. Teraz leżąc chory przywołał synową, czyli moją matkę i powiedział:

– Przynieś no mi siekierę.

– A na cóż ci siekiera? – zapytała.

– Bo moje ręce prawie byś pościnała siekierą.

– A czemuż to? – zapytała znów.

– Bo widzisz te ręce? Takie mocne już nie będą robiły, tylko zgnić muszą. Bo nie ma na to rady.

Matka moja nie wiedziała jak dziadka pocieszyć, więc powiedziała:

– Cóż też ojciec mówi! Teraz maj, ciepło, lato to i do zdrowia ojciec wróci.

Dziadek wiedział co znaczy rak, więc nie łudząc się odparł:

– Co ty mnie tam będziesz pocieszać, ja dobrze wiem, że mnie grób czeka. Chodzi mi tylko o to, że jak przyjdzie do przeprawy na inną stronę, to nie chciałbym być przytomny jak Władek, (czyli mój ojciec) to załatw to z doktorem tak by było najlepiej – Rozumiesz?

Po kilku dniach dziadek w malignie półprzytomny zmarł. Na pogrzeb zjawili się synowie i wnuki i pochowano dziadka pracownika. Teraz matka została sama w całym domu. Mieszkanie dziadka i suterenę zamknęła na kłódki i przestała tam chodzić do warsztatu, bo jej było tam nieprzyjemnie. Czuła się jakby duch dziadka jej towarzyszył, przestała więc tam chodzić zupełnie. Od śmierci dziadka minęło już trzy miesiące. Pewnego dnia po południu wezwano moją matkę na drugą wieś do porodu jako położną. Przy chorej zeszło jej dosyć długo. Na wschodzie zaznaczył się już blady świt, jak chłop zaprzęgł konie do wozu i nie upłynęło pół godziny jak przywiózł ją pod kościół. Tam też zeszła z wozu i ścieżką wróciła do domu. Rozwidniło się już, a wokół panowała śpiąca cisza. Otworzyła drzwi, weszła do mieszkania i stanęła jak skamieniała. Paraliżująca groza podcięła jej nogi. W suterenie, tuż pod podłogą, w warsztacie dziadka szła robota jak za życia dziadka. Najpierw trzykrotnie uderzyło jakoby grubym belem w skrzynię i za chwilę znów trzykrotnie. Matka moja jak stanęła zaszokowana tak stoi i słucha nic się nie ruszając. W suterenie pod podłogą szła zwykła codzienna praca. Słyszała jak niby wziął coś z tego miejsca, a w tamtym miejscu położył, to znów coś pościnał lub rzucił niby kawałek drewna, to znów uderzył niby młotkiem, to drzwi otworzył i zamknął. Robotę tą słyszała wyraźnie jak setki razy za życia dziadka. Ocknęła się wreszcie zaniepokojona. Ty myślisz, że to strachy, że to duch dziadka, bo przecież nikt inny, a to może złodzieje urwali kłódki w suterenie i wykradają co pozostało. Położyła torbę i wyszła obejrzeć dom wokół, czy kłódki wiszą, sprawdzić drzwi i okna. Posprawdzała, ale kłódki były nienaruszone, a okna zamknięte. Na okna popatrzyła nie mając odwagi zajrzeć do środka. Wróciła do kuchni i nasłuchiwała całą chwilę, ale robota w warsztacie ustała i więcej się nie powtórzyła. Pomyślała więc – skoro ja wyjechałam, to dom był pusty, więc i dziadek wrócił z tamtego świata, by popracować sobie, bo jakże by mógł wytrzymać bez pracy, skoro pół wieku tam przepracował i choć od śmierci jego minęło trzy miesiące, sprzykrzyło mu się wieczne odpoczywanie, więc wrócił choć na chwilę by popracować.

 

 

ODWIEDZA MNIE DUCH BRATA. ROK 1947

 Brat mój zginął skrytobójczo przez zemstę z rąk renegatów PPR związanych z reżimem bolszewickim. Grupa PPR, czyli złodziei i bandytów od roku 1942 – 45 powoli przeobrażała się w grupę polityczną, a utrwaliła się jako władza w 1947 roku.

Po wojnie ci właśnie złodzieje i bandyci, a dziś aktywiści naszej władzy PPR zastosowali wobec mnie i mojej rodziny bolszewicką dyskryminację, aby pozbyć się mnie wysyłając mnie do wojska, bym z zemsty za brata nie poszedł do ruchu oporu. Powołano mnie więc do wojska. Wojsko Polskie po wojnie było to wojsko po cywilnemu, jedna tylko kompania na pięć cywilnych była umundurowana w drelichy pod dowództwem ruskich oficerów i podoficerów Żydów z rosyjskiej Armii. Wyżywienie było liche, ogarnęła nas więc apatia i beznadziejność. Zaczęły się szemrania, żołnierzy ogarnął bunt. Cofnął się czas znów do tyłu o 120 lat, do czasów Księcia Konstantego. Zaczęła się masowa dezercja, która ogarnęła i mnie. Uciekłem i ja, lecz nie do domu, ale prosto do ruchu oporu w kieleckim. W grupie tej atmosfera była lepsza, solidarna i swojska. Tam oddziały Wojska Polskiego nie były jeszcze zarażone komuną. Odnosiliśmy więcej zwycięstw aniżeli porażek, dzięki naszemu wywiadowi. Po pewnym czasie sytuacja zaczęła się zmieniać na korzyść komuny. Przez ten czas zrozumiałem, że jest to walka beznadziejna. Często robiono na nas obławy, a kiedy nie mogli dać nam rady to przybywały im z pomocą ruskie kompanie, uzbrojone po zęby. Często musieliśmy cofać się, kluczyć i zacierać ślady. Po którejś z kolei bitew z UB, które tworzyło już własne bataliony operacyjne ponieśliśmy porażkę. Właśnie wtedy pomyślałem: „Ty lepiej zmykaj do domu, bo głowę tu gdzieś położysz, a komunie nie zapobiegniesz”. Wróciłem więc którejś nocy. Ukrywałem się, by absolutnie nikt nie wiedział, że się wróciłem. Wychodziłem nocami od wypadku mając broń i błąkałem się łapiąc ryby w rzece na podrywkę, to znów chodziłem za las do ciotek na kilka dni. W noce widne, księżycowe – do grobu brata, bom tęsknił za nimi ogromnie. Pragnąłem, aby mi się ukazał. Innych nieboszczyków nie bałem się bo jakże… Przecież brat tu leży między nimi. Byłbym szczęśliwy gdyby mi się ukazał, tak sobie myślałem. Siadałem przy grobie na ławeczce, płakałem długo jak pokrzywdzone dziecko. Łzy lały się ciurkiem, łzy gorzkie prosto z serca. Nie mogłem go jednak przywołać moją sugestią, moją tęsknotą. Moje prośby kierowane do Boga – jako ojca naszego, nie odniosły skutku. Po tych odwiedzinach nocnych przy grobie brata, kiedy się wypłakałem, przychodziła ulga, ale za dni parę znów nocą szedłem na jego grób, by zobaczyć ducha jego, ale znów nic nie widziałem. Raz tylko w noc księżycową z krzewów wyskoczyła kuna, przystanęła na alei po drugiej stronie grobu i przyglądała mi się chwilę. Siedziałem na ławeczce i nie ruszałem się. Po chwili pobiegła za kaplicę. Wtedy pomyślałem sobie: „Może to dusza jego przemieniona w to zwierzątko, abym się nie bał, któż to wie?” Potem już o świcie wracałem na melinę raz tu raz tam. Po roku ukrywania się, pewnej nocy spałem u dziadka, bo babcia już nie żyła. W pokoju nie było nikogo tylko ja sam. Wtedy właśnie, kiedym się niczego nie spodziewał śniło mi się, że brat mój wrócił. Widzę go wyraźnie i cieszę się ogromnie, że wrócił, że to nie była prawda, że był zabity. Z tego szczęścia pocałowaliśmy się serdecznie, tak prosto w usta. Wtedy obudziłem się i czuję na ustach świeży jego pocałunek. Sen mnie odleciał, rozglądam się po pokoju w ciemności, widzę kontury pieca, szafy i stołu. Nagle dreszcz mnie przeleciał, aż zesztywniałem cały i znów mi pofolgował. Myślę sobie: „Czegóż to ja się boję? Jeszcze nie było wypadku, aby duch komuś coś złego zrobił. Dotąd się nie bałem, a dziś?” Mimo tej perswazji, dreszcz znów mnie ścisnął kleszczami, a włosy stanęły jak druty. Poczułem zapach jakiś nieokreślony, którego na świecie nie ma, którego nigdy nie wąchałem. Nawet do dziś nie spotkałem się z tym nieokreślonym zapachem. Naraz znów ogromny strach ogarnął mnie całego. Ręce same bez mojej woli złapały kołdrę i zarzuciły mi na głowę. W tym momencie usnąłem znów. Często wracam myślą do tego zdarzenia, rozważam, tłumaczę sobie logicznie, ale w końcu myślę, że na nic ta nasza filozofia. Wiem tylko, że posiadam siódmy podświadomy zmysł, który wyczuł odwiedziny ducha mojego brata.

 

 

ODWIEDZINY DUCHÓW. ROK 1927

Policjant Borowicz w dniu Wszystkich Świętych miał wolny dzień od służby. Był kawalerem stołując się u gospodarza naprzeciw posterunku. Dziś spał dłużej, a teraz jak zwykle zjadł śniadanie, ubrał się cieplej i wstąpił na posterunek dowiedzieć się co słychać, czy nie ma jakich nowin. Dziś dzień był mroźny, błoto na drodze stwardniało na kość. Mroźny wiatr ze wschodu kłuł w twarz jak ciernie. Na posterunku nie było żadnych nowin, więc po kilku minutach wyszedł. Ludzie śpieszyli już na groby. Kobiety wiejskie opatulone w chustki szły na cmentarz niosąc świerczynę i kwiaty. Miał zamiar złożyć wniosek do Powiatowej Komendy Policji o dwa dni urlopu, by jechać na grób ojca, ale o tym za późno pomyślał. „Co tu dziś zrobić ze sobą” – pomyślał. Pójdzie na nabożeństwo do kościoła, a później na cmentarz. Po drodze tymczasem wstąpił do restauracji, ale od zakrystii, jak mówił, bo z frontu dziś zamknięte było. Wypił dwa głębsze czystej żytniówki, przekąsił kiełbasą na gorąco, porozmawiał z karczmarzem, który znał wszystkie ploteczki i powoli ruszył zapinając płaszcz. Nabożeństwo dziś się przeciągnęło, wreszcie kościelny wziął krzyż i wręczył jednemu z braci kościelnych, za nim sztandar z trupią czaszką. Zaczęli wychodzić wszyscy z kościoła na czele z księdzem i formować procesję żałobną. Dzwon jęknął i procesja ruszyła. Borowicz wlókł się na końcu. Na tym cmentarzu nie miał nikogo z rodziny. Przy kaplicy ksiądz wszedł na podwyższenie odprawiając nabożeństwo żałobne, a on tymczasem szedł sobie powoli, spacerkiem, czytając nazwiska na nagrobkach, to znów przyglądał się którejś pannie, taksując ją, bo był wybredny co do płci pięknej. Czasem przyłapał na sobie nienawistny wzrok kurzego złodzieja albo zbója, któremu wlepił karę. Przystawał to znów szedł dalej. Spojrzał na zegarek, była już druga po południu. W końcu cmentarza spotkał się z panią sędziną, wdową, bardzo przystojną i samotną. Przywitał ją więc z gracją i rozpoczęli rozmowę. Najpierw o tym wstrętnym wietrze. Idą, przystanęli przy ścianie kaplicy. Tu było ciszej. Rozmawiali tak o tym i owym, wreszcie zauważył, że zmarzła już, bo wiatr ostry i tu często zalatywał, to z tej to z tamtej strony, a na grobach złośliwiec gasił świeczki. Ludzie coraz częściej opuszczali cmentarz i pomykali za bramą. Ruszyli i oni ku domowi, by jaki obiad zjeść i rozgrzać się. Słońce zniżyło się już nad horyzontem, jak przystanęli koło jej mieszkania. Nie chcąc dłużej stać na wietrze, poprosiła go do mieszkania na herbatę. Nie upłynęło pięć minut jak woda zagotowała się na prymusie. Pili herbatę pachnącą cytryną, no i po kieliszku likieru na rozgrzewkę. Flirtowali sobie uśmiechnięci, bo podobali się sobie nawzajem. W mieszkaniu było cieplutko i przytulnie. Czas im więc upływał zaprawiany miodem. On się już u niej rozgościł na dobre. Do jutra ma wolne, gdzież mu będzie lepiej. Z panią sędziną można było rozmawiać na różne tematy. Posiadała gest, smak i tupet. Pomyślał nawet: „A gdybym się nawet z nią ożenił? Czy będzie mi gdzie lepiej aniżeli z nią?” Siedzieli sobie na tapczanie, całowali się bez tchu i bez końca. Gruchali sobie jak dwa gołąbki, zapominając o czasie, który umykał jak woda. Całując się posłyszeli za oknem szuranie. Spojrzał na zegarek – za dwadzieścia dwunasta. Ona podeszła do okna i zapatrzyła się na drogę, uchylając firanki. Patrzy się i nic nie widzi, a szuranie całych dziesiątek ludzi narasta i to koło samego okna. Niewidzialne gromady szły w stronę Wojsławic.

– Chodź no tu Władzio!

Podszedł do okna i patrzy się. Nic nie widzi, ale słyszy chód dużej gromady ludzi, charakterystyczny chód po grudzie, ona również nic nie widzi, ale oboje słyszą, tak samo jak w każdą niedzielę po sumie, kiedy rozciągnięta gromada wraca do Wojsławic z kościoła.

– Wiesz co? Może ja ślepa, bo już nic nie widzę.

Noc była szara niezbyt ciemna, jakże można nic nie widzieć. Patrzyli jeszcze spoza uchylonej firanki. Wieś spała ani światełka nigdzie, tylko wiatr czasem głośniej zawyje w kominie.

– Skoro ty nic nie widzisz i ja to teraz możemy wiedzieć co to za kompania szła do Wojsławic – To dusze zmarłych – powiedziała.

Uśmiechnął się niezdecydowanie, bo jakże. Wiadomo, że policjanta wyśmiano by, gdyby wspomniał, że coś słyszał, a nic nie widział. Teraz on mógłby przysiąc, że szła cała gromada duchów przez kilka minut. Usiedli znów zafascynowani, nie wiedząc, co o tym sądzić. Marsz duchów kończył się jeszcze szło kilka osób, jeszcze pojedyncze kroki i ucichło zupełnie.

– Już przestali iść prawda?

– Tak! Teraz już cicho. Jak sobie przypominam – mówiła – to ojciec mój powiadał, aby w noc Wszystkich Świętych nie chodzić i nie przeszkadzać, bo w tą noc duchom wolno jest odwiedzać swoje rodziny i swoje siedziby, gdzie mieszkali za życia. Może to prawda, a może nie, to już sam musisz osądzić z tego coś tu dzisiaj słyszał, a raczej my oboje. Nigdzie dziś nie pójdziesz, nie chodź i nie przeszkadzaj duszom zmarłych.

Nie sprzeciwiał się, jego filozofia została podważona. Rozebrał się więc i przespał u niej do rana.

Na posterunku nie wspomniał o pochodzie duchów, bo by go wyśmiano. Cóż – pomyślał: Słyszałem. Teraz wiem, że to duchy szły w odwiedziny do swych rodzin.